Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos28mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 172
Último jogo

Marta i ja (część druga)

Wujaszek zadomowił się w naszym domu na dłużej. Któregoś dnia przy kolacji, spojrzał Marcie w oczy, mojego wzroku unikając i miękkim głosem zaproponował:
- A może będziecie mi mówić po imieniu, co? Sławek jestem.
- Nie, nie... - zaprotestowała mama - tak nie można. One nie powinny do dorosłej osoby zwracać się jak do kolegi.
- Niby dlaczego nie? - zdziwił się mężczyzna.
- To nie pedagogiczne - mama powiedziała to wolno i z namaszczeniem, lubując się w roli strażniczki ładu i porządku.
- To może niech one się wypowiedzą? - zwrócił się do nas.
Marta milcząco spojrzała na mnie. Pytając lekko przechyliłam głowę w bok. Przymknęła powieki. Odwróciłam się w stronę dorosłych.
- Wolałybyśmy mówić na ciebie wujaszku.
- Wujaszku? - uniósł brwi - No dobrze... choć trochę jakby... dziwnie.
Mama uszczęśliwiona, że ją poparłyśmy, z uśmiechem pogłaskała mnie po włosach.
- Jakie plany na jutro?
- Chcemy z Martą iść na jagody.
- Dobry pomysł, świetny! Zrobiłabym pierogi z jagodami na obiad - rozentuzjazmowała się.
- Nie jadłeś kochanie nigdy takich pierogów - zwróciła się do Sławka - Ze śmietaną i z cukrem smakują, mmm... palce lizać.
- Chętnie, chętnie... ale rano muszę jechać, wrócę prawdopodobnie dopiero wieczorem.
- Nie ma sprawy, poczekamy z nimi do kolacji - zapał mamy nie malał.
- Jak chcesz rybeńko, chociaż...
- Możemy już wstać od stołu - szczebiotanie dorosłych przerwała Marta.
- A tak, tak, możecie już iść do siebie - przyzwoliła nam.
Wychodząc słyszałyśmy ściszony dialog dorosłych.
- A nie boisz się je same posyłać do lasu?
- Ależ kochanie, czego tu się bać? Znają las jak własną kieszeń i nie pierwszy raz idą same. Nie ma strachu... drzewa krzywdy nie czynią, a ludzie tutejsi są równie groźni jak drzewa.
- Jak uważasz, zapewne wiesz lepiej.

Następnego ranka uzbrojone w metalowe kanki na mleko ruszyłyśmy w głąb lasu w poszukiwaniu granatowych, letnich owoców. Las pachniał poranną świeżością. W powietrzu wyczuwało się jeszcze nocny chłód i wilgoć, ale poranek zapowiadał, że dzień będzie pogodny i ciepły. Maszerowałyśmy ścieżką machając kankami i śpiewając na zmianę.
- Masz ładniejszy głos niż ja - zauważyła Marta.
- I co z tego? Liczy się twarz przecież.
- Nie... chyba nie... myślę, że głos też - zaprotestowała.
- Co ty tam wiesz? - odburknęłam.
Przez chwilę milczałyśmy, aż ciszę przerwało jej pytanie.
- Lubisz go?
Wiedziałam o kogo pyta.
- Bo ja wiem? Po co mam lubić czy nie lubić? Pobędzie trochę i pójdzie sobie...
- A ja to chyba go lubię troszeczkę.
Zaskoczyła mnie. A zdarzało się to bardzo rzadko. Ponownie zamilkłam.
Jagód było mnóstwo. Drobne, granatowo-czarne, z drażniącymi pesteczkami smakowały wyśmienicie. Z krzaka, obmyte poranną rosą, prosto do buzi. Podniebienia, języki, usta miałyśmy zabarwione ich sokiem. Chichotałyśmy i rzucałyśmy się owocami plamiąc ubrania.
- Sięgnie się nam - zauważyła Marta
- E, nie. Jest zakochana w nowym i nie zauważy, a nawet jak zauważy, to będzie chciała przed nim dobrze wypaść i nie będzie robić awantur.

Miałam rację. Mama zachwycona obfitą zawartością naszych kanek nie przyglądała się bacznie ubraniom. Przebrałyśmy się szybko, brudne rzeczy podrzucając do kosza z bielizną, a problem plam pozostawiając na moment, gdy mama odkryje je przy praniu.
Ona tymczasem z ochotą rzuciła się w wir przygotowań do kolacji. Myła i przebierała owoce, ugniatała ciasto, wałkowała, wycinała, lepiła, aż na na całym blacie stołu leżały w rządkach pierożki pękate od jagód.
Patrzyłyśmy na nie z Martą śmiejącymi się oczyma. Zapowiada się wyborna wyżerka. Słodka, owocowa, śmietanowa...
- Która to godzina? - Mama potargana i ubrudzona od mąki, w pośpiechu zmywała ostatnie naczynia i sprzątała kuchnię.
- Po osiemnastej - odpowiedziałam.
- Już? No dziewczynki, jeszcze chwila... Pójdę się doprowadzić do porządku, a wy...
Spojrzała na nas uważnie. Oj, dobrze, że się wyszorowałyśmy i przebrałyśmy.
- Wy też umyjcie ręce i poczekajcie grzecznie w swoim pokoju.
Czekałyśmy. Godzinę, dwie, trzy...
- Mamo? Mamo czy możemy już usiąść do kolacji?
Wkroczyłyśmy nieśmiało do jej sypialni. Leżała na łóżku na wznak, oczy miała zamknięte, ale i tak widać było, jak pod powiekami gromadzą się łzy. Wujaszek nie przyjechał.
- Dajcie mi spokój - burknęła.
Stałyśmy chwilę z Martą, wpatrując się w jej twarz. Nie otworzyła oczu. Milcząco wyszłyśmy. W kuchni pierogi wciąż czekały, przykryte lnianymi ręczniczkami, aby je wrzucić do wrzątku i ugotować, jednak to nas przerastało. Marta odkroiła po kawałku chleba dla mnie i dla siebie, posmarowała margaryną i wciąż bez słowa nasyciłyśmy nimi głód.

Wujaszek przyjechał dopiero po trzech dniach. Mama wyprosiła nas z domu, więc nie byłyśmy świadkami ich przywitania, kłótni i pojednania. Gdy wróciłyśmy, w domu znów panowała sielankowa atmosfera, a mamusia z wypiekami na twarzy przywitała nas wiadomością:
- Mam niespodziankę dla was! Nie zgadniecie jaką?
- Skądże znowu? - mruknęłam pod nosem.
Marta spojrzała na mnie karcącym wzrokiem "daruj sobie". Odpowiedziałam hardym spojrzeniem "niby dlaczego?"
- Sławek... Wujek Sławek zabierze nas jutro na wycieczkę do miasta na cały dzień! No co? Nie cieszycie się? Pojedziemy autem, będą lody i zakupy i... będzie wspaniale.
- Cudownie mamusiu - odpowiedziała za nas obie Marta.
- A ty Milenko? Nie cieszysz się?
Nie, nie cieszyłam się. Wycieczka do miasta oznaczała wejście między ludzi, którzy będą mnie po raz pierwszy oglądać. Oznaczała, że przez cały dzień będę chodzić ze spuszczoną głową unikając szyb wystawowych i ciekawskich spojrzeń.
- Czy nie mogłabym zostać w domu?
- Dlaczego? To przecież wyjątkowa okazja do spędzenia miłego dnia, innego niż wszystkie.
Spojrzałam jej w oczy.
- Nie rozumiesz? - pytałam spojrzeniem. - Nie rozumiesz, że dla mnie bezpiecznie jest tu, u nas, z tobą i Martą, z lasem, ze starą Jabłońską, rzeką, kociętami i psami ze wsi?
Nie rozumiała. Kręciła niedowierzająco głową i głosem pełnym wyrzutu i dezaprobaty oznajmiła
- Dziwna jesteś i niewdzięczna. Każda normalna dziewczynka skakałaby z radości. Uważam, że to tylko fanaberie i powinnaś...
- Pozwól jej zostać - niespodziewanie ujął się za mną wujaszek.
Mama zdziwiona przeniosła spojrzenie ze mnie na niego, uniosła brwi, ale nic nie odpowiedziała.
- Pozwól... niech zostanie skoro jej na tym zależy, a jak nabierze śmiałości, następnym razem da się namówić, co? - zwrócił się do mnie.
- Tak - chciałam się uśmiechnąć do niego, ale kąciki ust uparcie tego odmawiały.
- Dobrze, już dobrze, skoro tak jej zależy... niech zostanie - Mama skapitulowała, ale też zaraz odwróciła się ode mnie i podeszła do Marty.
- My tymczasem zamierzamy się dobrze bawić, co Martuniu?
Marta spojrzała na mnie pytająco. Mam jechać? Widziałam, że bardzo jej na tym zależy, że cieszy ją perspektywa dnia spędzonego na odkrywaniu nowych wrażeń.
Jedź. Odpowiedziałam mrugnięciem. Chwyciła mamę za szyję i przytuliła się.
- Tak, a obiecujesz, że lody będą z bitą śmietaną?
- Oj tak, i z polewą i wszystkim co tylko będą tam mieli.
Mama promieniała radością na myśl, że spędzi dzień jak prawdziwa rodzina. Wujaszek obserwował ją przez chwilę i odwrócił się w moją stronę. Stałam w tym samym miejscu ze spuszczoną głową, kątem oka śledząc go. Gdy zobaczyłam, że patrzy na mnie, szepnęłam:
- Dziękuję.

Pojechali z samego rana, bo wujaszek musiał po drodze jeszcze załatwić kilka swoich spraw. Śniadanie zjedliśmy w pośpiechu.
- Posprzątasz po nas Milenko, co? - zapytała mama, z góry znając odpowiedź.
Gdy wyszli spokojnie zaczęłam znosić naczynia do zlewu. Umiałam zmywać i bardzo lubiłam tę czynność. Było coś magicznego w tym, że kilkoma ruchami rąk sprawiam, iż coś brzydkiego, brudnego staje się na powrót lśniące i czyste. Wytarłam stół, pozamiatałam. Mama powinna być zadowolona po powrocie.
Usiadłam z kredkami i kartką. Narysuję ich. Narysuję jak jadą samochodem, jak idą trzymając się za ręce, albo jak jedzą lody. Wujaszek, mama, a w środku Marta.
Popatrzyłam na mój rysunek. Udał mi się. Wujaszek był największy, mama miała jasne włosy, a Marta śmiała się.
Wyszłam przed dom, usiadłam na drewnianej ławce koło drzwi i czekałam. Popołudniu poczułam głód. Zjadłam pajdkę chleba z masłem i znów przysiadłam w oczekiwaniu.
Muszą się dobrze bawić, mają wspaniałą pogodę. Ciekawe jaki smak lodów wybrała Marta? I czy mama swoim zwyczajem przymierza sukienki godzinami w sklepie?
Poczułam senność, głowa zaczęła opadać mi na ramię. Przeniosłam się do swojej sypialni. Słońce przez okno grzało mi w twarz i senność wróciła na dobre....
Obudziło mnie potrząsanie za ramię i szept Marty
- Wstawaj śpiochu, wstawaj. Wróciliśmy i mamy coś dla ciebie. Popatrz.
Podała mi karton. Otworzyłam. W środku były sandałki. Błękitne, delikatne z kokardkami.
- Mam takie same, tylko różowe - popatrz.
Podniosła nogę, żeby pochwalić się nabytkiem.
- Śliczne - wyjęłam buciki z kartonu i przytuliłam do siebie - najpiękniejsze jakie kiedykolwiek widziałam.
- Wiem, mi też się one bardziej podobały niż różowe, wybrałam je dla ciebie.
- Jesteś... - nie musiałam kończyć - wiedziała, że na końcu języka mam najcieplejsze porównania
- Miluś - głos Marty spoważniał. Dopiero teraz zauważyłam że w ręku trzyma mój rysunek.
- Miluś, a dlaczego cię tu nie ma?