Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos28mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 172
Último jogo

Dymphna (część pierwsza)

- Halo? Córciu?

- Cześć mamo.

- Co u ciebie? Dlaczego się nie odzywasz?

- Wszystko w porządku, tyle że non-stop zakuwam i nie mam na nic czasu. Sorki, odezwę się, gdy nie będę tak zawalona nauką.

- No tak, ale...

- Na razie mamuś...

Odłożyła telefon z westchnieniem ulgi. Ciepły, zatroskany głos matki wzmagał w niej irytację i poczucie beznadziejności. Właściwie to prawda z tą nauką, miała przed sobą dwa egzaminy. Jednak nie umiała skupić się przyswajaniu materiału, na czytaniu, powtarzaniu. Owinięta w koc leżała na łóżku i bezmyślnie wpatrywała się w sufit. Znała już wszystkie jego nierówności i niedoskonałości na pamięć.

Przestała już rozpamiętywać rozstanie z Krzysztofem. Właściwie on sam i związek z nim zaczęły rozpływać się i zatracać ostrość. Nie pamiętała już, lub nie chciała pamiętać, co lubił, jak się ubierał, jak śmiał, czesał, nawet jak wyglądał. Gdy z pamięci wyławiała fragmenty filmu o nich widziała go jako zamazaną, nijaką postać. Oddalał się, a ona patrzyła na to bez żalu.

Przewróciła się na bok i wzrok ze sufitu przeniosła na ścianę. Z letargu wyrwał ją dzwonek do drzwi. Dźwięczał namolnie i drażniąco, jednak dziewczyna nie miała zamiaru sprawdzić, kto jest jego sprawcą. Po chwili rozległo się dobijanie do drzwi.

- Karo! Karo! Wiem, że tam jesteś, wpuść mnie! - to głos jej przyjaciółki Moniki.

- Karolina, rusz tyłek i otwórz mi! Będę się tu tak długo łomotać, aż sąsiedzi wezwą policję.

Wiedziała, że Monika gotowa była zrealizować swoje groźby, zawsze była uparta i konsekwentna.

Wstała i powoli człapiąc niczym dziewięćdziesięcioletnia staruszka dotarła do drzwi. Otworzyła je uchylając powoli, a zniecierpliwiona przyjaciółka pchnęła je silnie potrącając przy tym gospodynię. Przypominała żywiołowy, rudy tajfun.

- Karo, do jasnej cholery! Co się dzieje?! Nie odbierasz telefonów, nie pojawiasz się na wykładach,  nie ma ciebie na skype, na fejsie. Co jest z tobą, dziewczyno?

- Nic.

- Nic? Jakie nic? Przestań pieprzyć od rzeczy! Jak ty wyglądasz? Czesałaś się dzisiaj? Oglądałaś w lustrze? Kiedy zmieniałaś ciuchy?

- A jakie to ma znaczenie... Chora jestem.

- Chora? To czemu nic nie mówisz? Co ci jest? Grypa?

- Taaak... Chyba grypa.

Głos przyjaciółki złagodniał.

- Dlaczego nie dałaś znać, bidulko? Daj kaskę, skoczę po zakupy, a potem ogarnę chatę. - Zatoczyła ręką pokazując nieład w pokoju.

Karolina mieszkania nie sprzątała od jakiś dwóch tygodni, od  prawie tygodnia nie wychodziła z niego, a od dwóch dni leżała, spała albo oglądała wszystko "co podleci" w telewizji i prawie nie wstawała z łóżka. Mało co jadła, jakiś chrupki chleb, jabłka, trochę fasolki bretońskiej ze słoika.

Nie reagowała na telefony. Ten od matki odebrała bo wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, ta będzie dzwonić do skutku. Musiała ją uspokoić.

Zaczęło się niewinnie. Kilka potknięć na uczelni, jedno spore potknięcie w życiu osobistym. Do tego spadek formy fizycznej i ogólne zniechęcenie. Karolina czuła jak uchodzi z niej radość. Nie cieszyło ją kompletnie nic. Tłumaczyła to rozstaniem i zawalonymi egzaminami. Jednak zamiast wziąć się w garść, rozklejała się i pogrążała w marazmie. Opuściła kilka dni w zajęciach. Przez pierwsze dni odbierała jeszcze telefony, ale potem i na nie reagowała. Za to zaczęła szukać rozwiązania w necie. Najpierw czytała poradniki, odwiedzała strony medyczne, potem zniechęcona i znudzona zaczęła szukać podobnych do niej. Znalazła stronę Rozczarowani.pl. Wchodziła na portal i czytała dyskusje ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji.  Milczała, choć kilka razu kusiło ją, by wtrącić coś od siebie i wtedy...

- Dobra Karo, ogarnęłam ci kuchnię, zrobiłam herbatę z cytryną i nastawiłam na rosół. Muszę spadać, bo jestem ustawiona z Maćkiem. Zajrzę może jutro. Dzwoń jakby co... Pa, buziak.

Monika wyszła. Karolina poczłapała do kuchni i przekręciła kurek z gazem pod garnkiem z rosołem.

Obrzydliwe.

Wróciła do pokoju i włączyła laptopa. Weszła na znajomy portal. Pomimo dość wczesnej godziny zalogowane były już cztery osoby, a co najważniejsze była tam też ona.

Kiedy pierwszy raz Karo odezwała się, tamta kobieta zareagowała jako jedyna. Odpowiedziała jej i przedstawiła się jako Małgorzata Majerczyk. Rozmawiały krótko, ale nowa znajoma zdążyła zaintrygować dziewczynę.

Teraz ucieszyła się widząc Małgosię.

- Cześć, pamiętasz mnie?

- No jasne, Karolina - odpisała tamta. - Co u ciebie?

- Lipa, wciąż mi źle.

- Opowiesz?

- W sumie nie ma co opowiadać. Mam już od dawna doła. Patrzę na ten cholerny świat i nie widzę jego większego sensu.

- Tak. To co wokół nas się dzieje to jedno wielkie gówno. Ja też coraz bardziej utwierdzam się, że nie ma tu miejsca dla mnie.

- No właśnie. Nie chce mi się nigdzie chodzić, z nikim spotykać, gadać i udawać, że wszystko jest okey. Rzygam od tych uśmiechniętych, przyjaznych twarzy. Dzisiaj była u mnie kumpela... Czekałam tylko, aż wyjdzie.

- Masz faceta?

- Miałam. Zostawił mnie, rzucił po dwóch latach patrzenia w oczy, zapewniania o miłości  po kres, planowania doskonałej rodziny, gdy już skończymy studia, przekomarzania się o imiona przyszłych dzieci... I jednego dnia mówi; sorry mała, my chyba nie pasujemy do siebie...

- Świnia.

- Tak, tym bardziej, że jak się okazuje już od dłuższego czasu "pasował" do takiej jednej z naszego roku... Zresztą kurde, może miał rację... może faktycznie jestem do dupy.

- Daj spokój. Wszyscy faceci to gnoje. Ten tylko potwierdził tę prawdę.

- A ty? Masz kogoś?

- Miałam. Rozwiedliśmy się... jakiś rok temu...

- Miał inną?

- A jak myślisz? Nowszy model... Tyle, że ja mam to już gdzieś.

Zadzwonił telefon i oderwał Karolinę od rozmowy. Spojrzała na podświetlony ekran aparatu, to Monika.

Odebrać? Kurde, chyba tak, bo gotowa  jeszcze wrócić.

- Halo?

- Karo? Karo dzwonię, żeby ci przypomnieć o rosole.

- A tak... pamiętam. Dzięki.

- Nie ma sprawy. Hej mała, lepiej Ci?

- No, trochę lepiej.

- Bo wiesz, jakby co to pamiętaj... dzwoń natychmiast.

- Dobra, dzięki. Położę się i drzemnę...

- Ta, sen to zdrowie. Buziaki. Zdrowiej.

Z westchnieniem ulgi odłożyła komórkę. Na jakiś czas spokój z przyjaciółką. Spojrzała na ekran monitora. Niestety nowa znajoma już się wylogowała. Szkoda. Dobrze się z nią gadało. Wzięła łyka zimnej już herbaty.

Może faktycznie drzemka to nie jest zły pomysł.

Kiedy się obudziła  było już wszędzie ciemno. Zapaliła lampkę i spojrzała na zegar, za dwie minuty dwudziesta trzecia.

Weszła na znajomy czat, użytkowników było dużo więcej. Uaktywniali się w nocy. Rozmawiali o depresji, o sposobach wyjścia z niej, ćwiczeniach, diecie. Karolina przeszukała listę zalogowanych, czy jest na niej, jej znajoma. Była. Napisała do niej.

- Sorry, że wtedy wyszłam bez słowa, ale psiapsióła zadzwoniła...

Tamta odpisała po chwili.

- Nie gniewam się. Poczekaj, rozmawiam tu z kimś, zaraz skończę i dokończymy pogaduchy.

- Dobra.

Wstała i poszła do łazienki. Przyjrzała się twarzy w lustrze.

W sumie dobre i to, że Krzysztof był ze mną tyle ile  był. Z taką facjatą nie powinnam nikogo sobie znaleźć. Zresztą, może on był z litości? A może potrzebował kogoś do bzykania? Wtedy przecież obojętnie jaka twarz...

Splunęła między oczy w lustrze. Strużka śliny popłynęła po tafli, a Karolina patrzyła jak przecina wizerunek.

Wróciła do pokoju.

Nowa znajoma była już dostępna. Napisała coś do niej. Rozmowa potoczyła się dalej, a kursor na ekranie migał i migał.

Małgorzata zaczęła się zwierzać. Ma czterdzieści dwa lata, jest lekarką, o specjalizacji pediatria. Ponad rok temu rozstała się z mężem, dzieci "się nie dorobili". Rodzice kobiety nie żyją, rodzeństwa nie miała, jednak nie czuła się samotna, bo spełniała się w pracy. Prócz posady ordynatora w miejscowym szpitalu prowadziła własną praktykę. Mąż był architektem, jednak nie pracował w swoim zawodzie, a właściwie w żadnym zawodzie. Można rzec, że w pełni odnalazł się w roli "kury domowej". Oboje byli zadowoleni i wszystko układało się tak, że mogła z czystym sumieniem powiedzieć o sobie, że jest szczęśliwa. I wtedy... wtedy zazdrosny los powikłał życie. Małgorzata popełniła straszliwy błąd, a który stał się kamieniem milowym, o który się potknęła. Na skutek niewłaściwie postawionej diagnozy, a co za tym idzie zupełnie źle prowadzonego leczenia, zmarło czteroletnie dziecko. Co gorsza, dziecko to, było jedynym potomkiem bliskich znajomych lekarki i jej męża.

- Wszyscy mnie opuścili po tym jak wstrętny brukowiec opisał ten przypadek. Obwiniali mnie, rzucali niesamowite oskarżenia, obrzucali obelgami,  twierdząc, że świadomie przyczyniłam się do jej śmierci, bo jak się później okazało jego matka miała romans z moim mężem. Nic nie wiedziałam, nawet nie przyszło mi to głowy, choć tę kobietę czasami zastawałam po powrocie z pracy u nas, jednak do głowy mi nie przyszło... Zostałam  sądownie oczyszczona z zarzutu, jakoby było to umyślne działanie. Dostałam pięć lat w zawieszeniu i karę grzywy. Ech, ciężko mi nawet dziś wracać do tego.

- To straszne... przecież nie chciałaś.

- I co z tego? Oczywiście z pracy mnie wyrzucili , a w tamtym miasteczku nie miałam już życia. Gdybym została zaszczuliby mnie na śmierć. Wyprowadziłam się na drugi kraniec Polski, tylko że... przed wyrzutami sumienia nie da się uciec. Ja wciąż widzę twarzyczkę tego dziecka, słyszę jak szepcze: ciociu... Przepraszam. Płaczę... Nie mogę pisać. Przepraszam.

- Nic, nic, przecież rozumiem...

- Jutro? Będziesz tu jutro?

- Będę.

- Dobrze. Jutro dokończymy. Teraz nie mogę...

- Spokojnie. Nie zamartwiaj się.

- Pa. Do jutra.

Karolina zamknęła okno przeglądarki. Miała dość na dzisiaj. Powinna pójść spać, ale nie była śpiąca. Wstała, poszła do kuchni. Trzeba przyznać, że Monika perfekcyjnie sprzątała. Jedynie niedogotowany rosół psuł wrażenie idealnej czystości. Dziewczyna wstawiła wodę na kawę i nagle zachciało jej się zapalić papierosa. Właściwie nie paliła, jednak czasami popalała i na takie okazje miała schowaną paczkę. Sięgnęła do skrytki i odszukała ją. Ostatni? Trudno.

Tak, tylko zapalniczki brak, trzeba będzie odpalić od gazu.

Mmmm...

Zaciągnęła się zakazanym dymkiem. Dawno nic jej tak nie smakowało.

Z głowy nie mogła wyjść Małgorzata. Jak to możliwe, że jedno zdarzenie zakłóca rytm życia wielu osobom? Jak to jest, że gdy się potkniesz wszyscy wkoło widzą kamień, o który się potknęłaś, a nie ciebie?

Zgasiła papierosa. Zemdliło ją trochę po nim, więc nalała sobie wody z czajnika i wypiła. Pora spać.


Grimbald Wspaniały i radosna nowina (bajka)

Z dedykacją dla pewnej niezmiernie sympatycznej pary Dziwaków. n10.gif

   Pewnej, słonecznej, a chwilami wręcz upalnej soboty spłynęła na Grimbalda Wspaniałego ochota by uraczyć się zimnym, świeżo warzonym piwem. To dziwne, ale odkąd w sklepie goblina Innocentego pojawiła się nowa ekspedientka, Grimbald zauważył u siebie wzmożone pragnienie oraz nieprzepartą chęć wzbogacania domowej spiżarni o różnorakie, nierzadko wręcz wymyślne wiktuały.

- Skoczę po coś, na surówkę, do obiadu - oznajmił małżonce, wcisnął czapkę na głowę i już jedną nogą znalazł się za drzwiami. 

   Niestety druga noga oraz spora część Grimbalda, w tym ta z czapką, wciąż jeszcze tkwiły w obrębie domowych pieleszy, a to wystarczyło połowicy by zareagować z szybkością spragnionej rusałki i wciągnąć małżonka z powrotem, z hukiem oraz z impetem.  

- A dokąd to? - Przecież mówię, po zieleninę do obiadu.

   W dawnych, dobrych czasach, za nic nie włożyłby tyle wysiłku, aby w sposób nieprzeciętnie grzeczny kontynuować wymianę zdań, jednak odkąd żona została przewodniczącą Stowarzyszenia Dynamicznie Zaangażowanych w Ochronę Środowiska Naturalnie Bajkowego Tudzież Legendowego (w skrócie SDZwOŚNBTL) zmuszony został do odkrycia w sobie wielkich pokładów szacunku, poszanowania dla odmiennego punktu widzenia i dążenia do pojednania.

- Po kiego czorta? A co my na kasie śpimy? A może dostałeś nieoczekiwany awans? W ogródku sporo tego badziewia rośnie - Grimbaldowa jeszcze tych pokładów nie odkryła.

- Jak uważasz moja duszko, ale zauważyłem onegdaj, że pies sąsiadów biega po naszej posesji i posikuje. Mów co chcesz, ja osobiście tego nie ruszę.

- To sąsiedzi mają psa? - zdziwiła się Grimbaldowa.

- Ano mają... Wielkie bydlę, z głową wielkości kamienia młyńskiego, pyskiem nieustająco toczącym pianę, łapami jak dorodne dębczaki albo nawet... uda teściowej Orsyta Miętowego, oczyma jarzącymi się w ciemności niczym, nie przemierzając u wilkołaka z sąsiedniej wsi i... - i tu mu się skończył koncept na opisanie nieistniejącego monstrum z sąsiedztwa.

- Popatrz, popatrz ile to rzeczy umknęło mi, odkąd poszłam w działalność partyjną - Pokiwała z niedowierzaniem i chyba też zawstydzeniem, głową małżonka.

   Krasnoludowi zrobiło się tak jakby odrobinkę głupio, że tak bezczelnie oszukuje swą "lepszą połowę", jednak po chwili uznał to za vis maior i poczuł oczyszczony z odpowiedzialności wszelakiej, w tym również politycznej i cywilno-prawnej.

- No nic, w takim razie leć po coś na surówkę. Weź rzepę, pietruszkę, seler, czosnek niedźwiedzi i ketmię piżmową. Ponoć ta ostatnia ma szczególne działanie na... na... no w każdym razie Hawra gorąco polecała.

   Dwa razy nie trzeba było powtarzać Grimbaldowi, wyskoczył z domu z wigorem nastolatka i popędził w stronę sklepu nie oglądając się za siebie.

   Zaraz za chałupą Paupelli Niezdobytej znajdowała się zaniedbana posesja, wystawiana od dłuższego czasu na sprzedaż. Dom cieszył się niezbyt dobrą sławą we wsi i trudno było znaleźć chętnych na niego. Z roku na rok szarzał jego czerwony dach, z roku na rok porastał zielskiem ogród i dziczał sad, z roku na rok pochylał się płot, a tabliczka "FOR SALE" z roku na rok stawała się coraz bardziej znajoma i "na miejscu".

   I teraz, gdy tak w pędzie mijał tę chałupę krasnolud, coś zakłuło go w oczy. Coś nie pasowało, coś nie grało, czegoś brakowało? Nie miał jednak czasu, a może wzmagające się w szalonym tempie pragnienie pchało go mocno w kierunku sklepu, lub też co bardziej prawdopodobne bał się, że żona odwoła go z misji.

   Zziajany, spocony i szczęśliwy dopadł do klamki u drzwi wejściowych i z westchnieniem ulgi, szczerząc zęby w szczerym uśmiechu wkroczył do placówki kupieckiej goblina Innocentego.

- Jedno zimne, ale to szybko bo wam na progu uschnę i cucić mnie trza będzie! - wykrzyknął śmiejąc się w głos, bo uznał to za żart przedni, a nawet wręcz wyszukany.

- Chwilunia... chrrr... o co ten cały tumult? - w odpowiedzi usłyszał stęknięcie - Nie pali się, nie mordują... jeszcze... A choćby i palenie w mordzie kto odczuwał, nie uprawnia go ono do naruszania spokoju przybytku handlu detalicznego... wrrr... do osiemnastego pokolenia domowników wszelakich wraz z inwentarzem...

   Za ladą zamiast ponętnej Paupelli Niezdobytej stała Hawra w fartuszku. Widok Hawry, leśnej baby, słynącej z niewyparzonego języka i niezbyt dobrego gustu w doborze garderoby, był raczej niemiłym zjawiskiem, a już odzianej w zbyt mały i poplamiony fartuch, stanowił dla oczu dyskomfort wagi przepotężnej.

- Jakie se życzy? - wbrew wizerunkowi i krzywdzącej opinii, ekspedientka zagadała do klienta niezwykle profesjonalnie.

   Jednak krasnolud, czy na wskutek zbyt pospiesznego przemieszczania się na odcinku dom-sklep, czy też z powodu przesuszonego gardła, lub też zwyczajnie z braku czegoś mądrego do powiedzenia, zamilkł na amen.

- No! Powie coś? Czasu nie mam, towar trza rozładować, na półkach rozłożyć, ometkować... grrruaaa... i nich to wszystko... chrrrrr... a gałki oczne wpadną w otchłań bezkresną, każda osobno.

   Grimbald milczał jednak uparcie i nawet zaświtała mu nieśmiała myśl, aby wyjść ze sklepu po cichu i z dużą godnością, jednak po chwili uświadomił sobie, iż powrót z pustymi rękoma narazi go na grad pytań ze strony małżonki tudzież uwagi niewybredne. Przez chwilę ważył w myślach co gorsze, odchrząknął i rzekł.

- Na początek piwo, ale zimne i nieubogie w pływające procenty.

- No, i tak trzeba było od razu. - Hawra ochoczo zakrzątnęła się i wydobyła spod lady butelkę z napojem.

- Dobre cholerstwo, doooobre - zachęcała go otwierając butelkę - choć osobiście uznaję, iż nalewka z pokrzyku w odpowiednio spreparowanych ilościach, lepiej główkę przeczesze.

   Upił długi łyk Grimbald, zebrał się na odwagę i zapytał wprost.

- A Paupella gdzie?

- Dyć na urlopie, jako i wszyscy inni zacni... bodaj ich dziatki przyniosły w progi domów wszawice i kurzajki.... chraaaa.... czas sprzyjający kanikułom i tera wszystkie chcą wczasować, a pracować ni ma komu. No to goblin mnie najął i voila....grauuu... a szczątki niechaj rozrzucone pozostaną po wsze czasy w terenie nieoznakowanym.

   Wiadomość, choć trochę zbiła z tropu Grimbalda, wydała mu się pozytywna, bo przecież znaczyło to, że Paupella wróci na swoje stanowisko i niezwykle dowcipny tekst " Jedno zimne, ale to szybko bo wam na progu uschnę i cucić mnie trza będzie!" będzie mógł zostać wykorzystany należycie raz jeszcze.

   Baba leśna Hawra uznawszy, że wystarczająco dużo czasu dała klientowi na delektowanie się trunkiem zażądała natychmiastowej zapłaty gotówką tonem stanowczym, choć nie bez pewnej ogłady, gdyż na końcu dodała "proszę uniżenie".

- Zaraz, przecież ja jeszcze nie skończyłem sprawunków - oburzył się krasnolud.

- No to czego czas mitręży? Ja tu towar mam! I... chwila. - Leciwa ekspedientka zniknęła mu z oczu, błyskawicznie przykucając.

   Do uszu Grimbalda doszedł dźwięk przelewania płynu oraz głośne beknięcie. Hawra znów się pojawiła za ladą, otarła ręką usta i ponownie przeszła do meritum.

- Przepraszam szanownego klienta ale miałam... chrauuu... W każdym razie - czego?

- Rzepę, pietruszkę, czosnek niedźwiedzi i... Jak to było? Ke... ke... piżmową.

- Ketmię piżmową? Pewnikiem żonka se zażyczyła - zachichotała baba leśna i już bez skrępowania wyjęła spod lady butelczynę. - Na żylaki pomaga - wyjaśniła - nalewka, nie ketmia.

- Tak, nie wątpię, a ta ke... ke... na co? - spytał lekko zrezygnowany Grimbald.

- Na... - Tu znów się lekko Hawrze odbiło od zbyt mocno gazowanego trunku.

- Albo nie, wcale nie chcę wiedzieć. - Zmienił zdanie krasnolud.   

   Hawra odstawiła butelkę, zapakowała zakupy i wyciągnęła rękę po należność. Już jedną nogą był Grimbald poza obrębem sklepu, gdy do drugiej, wciąż tkwiącej w środku lokalu nogi, ale jeszcze bardziej do uszu doszła mowa pożegnalna baby leśnej.

- I zapraszamy ponownie w nasze niskie progi, w czwartek będzie promocja na mydło i inne frymuśne produkty drogeryjne... wrrr... A i powinszować nowych sąsiadów.

- Co? - Krasnoluda zastopowało, a nawet zawróciło. - Jakich sąsiadów?

- Ano, dyć nie wie? Nieruchomość wedle waszej miedzy, tę za chałupą Paupelli Niezdobytej kupili jacyś... Ponoć miastowi, co to u nas rustykalnego raju i wywczasu szukają, a mnie to się zdaje że nie tylko tego... ale kto tam by słuchał starej baby leśnej?

- Nie może być - wyszeptał Grimbald. - Co jeszcze o nich wiecie?

- Niewiele. Tyle, że to zduchacz jakowyś wraz z małżonką... Byli w naszym sklepie i... wrrr... krzywda moja do piątego pokolenia czkawką bolesną odbijać się będzie we wnętrznościach... Wydziwiali, wymyślali, a tej zduhaczowej w torebuni coś się ruszało. Dziwaki jakoweś i tyle.

   Dalsze zwierzenia baby leśnej przerwało wejście klientów. Nagle zjawiło się ich tylu, że dalsza rozmowa na temat nowych sąsiadów została uniemożliwiona. 

   Wyszedł ze sklepu Grimbald i wciąż jeszcze oszołomiony wydarzeniami i wiadomościami prosto z forum mercatus powlókł się do domu. Przystanął przy tajemniczej posesji. Rzeczywiście znajomej tabliczki "FOR SALE" już nie było, a w chwastach porastających teren wokół domu ktoś wyciął ścieżkę.

   Zduhacz, pomyślał Grimbald, nie znam żadnego.

   Zduhacze, czasem zwani płanetnikami, chmurnikami lub obłocznikami byli dziwną, mało jeszcze poznaną rasą. Przedstawiano ich sobie jako chłopów na schwał, zarośniętych mocniej niż krasnoludy i z ogładą nie bardzo "na ty". Krążyły o nich opowieści, że to mocarze, co umieją sterować pogodą, toczą walki z chmurami gradowymi i potrafią wywołać okrutną suszę.

Też mi osiągnięcie - wywołać okrutną suszę to ja z Razybudem Wolnostojącym też potrafię, a nawet i bez niego, prychnął pod nosem Wspaniały.

   Kiedy dotarł do chałupy, na progu powitała go wielka, radosna nowina w towarzystwie pomniejszych nowin, już nie tak radosnych.

- Grimbaldzie, wszystko wiem!

   Się zacznie, przemknęło przez myśl krasnoluda.

- Co takiego?

- Po pierwsze wiem kim są nasi nowi sąsiedzi.

- Doprawdy?

- Oto oni! Państwo zduhaczowie: Jermir i jego żona - Matylda.

   Zza pleców żony wyłonili się nowi sąsiedzi. Niewysokiego wzrostu, o filigranowych kształtach i przemiłych twarzyczkach. Jermir miał starannie przystrzyżony zarost i promienne oczy, a Matylda, kruszyna nawet jak na postrzeganie krasnoludzkie, przewieszoną przez ramię torbę, z której wyzierał maleńki, ciekawski pyszczek zwierzątka.

- Pozwoliliśmy złożyć sobie wizytę państwu by przedstawić się i zaznajomić. Żywimy nadzieję, że będzie nam się satysfakcjonująco koegzystowało w sąsiedzkiej komitywie. Podjęliśmy z małżonką decyzję o restytucji naszych pierwotnych instynktów i powrocie do korzeni i stąd ratyfikacja aktu woli o zakupie nieruchomości tuż obok...

- Hę? - Grimbald skierował zdumiony wzrok na żonę.

- Zamieszkali w opuszczonej chałupie i chcą żyć z nami w zgodzie - przetłumaczyła. - Myślę, że może się udać, choć gdy weszli napadłam na nich i opieprzyłam za obsikane warzywa.

- Ups?

- Tak... i wyobraź sobie faktycznie mają psa... tę bestię w torebce Matyldy.

   Grimbald skierował wzrok na torebkę żony zduhacza. "Bestia" wystawiła figlarnie jedną, maleńką łapkę i wyszczerzyła mikroskopijne kiełki.

- To chihuahua, pełna życia, czarująca i niezwykle inteligentna rasa - wyjaśniła delikatnym głosikiem Matylda.

- No właśnie - zawtórowała mniej delikatnym głosikiem Grimbaldowa - pełna życia, czarująca, niezwykle inteligentna - jakby stworzona... A niu, niu, niu - zakwiliła w stronę pieska.

   Państwo zduhaczowie uznali, że pora pierwszej, zapoznawczej wizyty dobiegła końca i w sposób wyszukanie kulturalny i taktowny pożegnali się z gospodarzami. Matylda na odchodnym jeszcze szepnęła coś do ucha Grimbaldowej i tyle ich było...

- Nareszcie trochę wielkoświatowego polotu i egalitarnej kultury zawitało do naszej wsi - zachwycała się krasnoludka.

   Podeszła do męża i odebrała z jego rąk siatkę z zakupami.

- Co tu mamy? Rzepa, seler, pietruszka, czosnek niedźwiedzi i... ketmia... Ketmia? Tfu, całkiem już niepotrzebna...

   Grimbald stał wciąż oszołomiony tuż za progiem, aż wreszcie spytał żałośnie:

- Miała być wielka, radosna nowina. Gdzie ona?

- A tak! Otóż, drogi mężu, będziemy mieli... - Tu Grimbaldowa dramatycznie zawiesiła głos.

   Krasnolud poczuł jak krew odpływa mu z twarzy, serce szarpie się jak szalone, łydki drżą, pośladki spinają.

- Pieska! Już się zdecydowaliśmy co do rasy, płci i imienia i Matylda nam takiego załatwi. Pomyśl, ile radości i wzruszeń wniesie takie maleństwo w nasze pożycie rodzinne?

    W wyniku zbyt pochopnie rozgrywających się wydarzeń Grimbald Wspaniały uznał, że musi spocząć natychmiast, co wykonał bez zbędnej zwłoki i usiadł na podłodze. Jeszcze tylko drżącymi wargami zapragnął sformułować nurtujące go pytanie o imię dla "maleństwa", jednak, w dziwny sposób, z ust wydobyły się słowa:

- A na co ta ketmia piżmowa?

- Na... wrzody żołądka?

- Nie mamy przecież.

- No to po kłopocie - skwitowała radosnym tonem Grimbaldowa.  

   Jestem prawie pewien, że wolałbym wrzody, pomyślał krasnolud.


W imieniu tych, którzy sami poprosić nie mogą

Zbliża się koniec roku i myśli nasze praktycznie już przeskakują po sylwestrowym pomoście. Poproszę Was o chwilę przystanku i o pomoc.

O tym, co dzieje się za wschodnią naszą granicą wie (prawie) każdy dorosły Polak, o dramacie ludzi wiele się mówi, choć trochę mniej się dla nich robi. Ja jednak pozwolę sobie zwrócić uwagę, na dramat tych "mniejszych" braci. Poniżej wklejam urywki z artykułu, który mocno mnie poruszył:

"W Donbasie giną ludzie. Ci, którzy mają gdzie i jak - uciekają, wyjeżdżają. Zostawiają swoje domowe zwierzęta. Porzucają je lub podrzucają do schroniska. - Wolą zabrać rzeczy - mówi portalowi tvn24.pl Wiktoria Wasiliewa, która od lat prowadzi przytulisko w Doniecku. (...)

Przyszedł maj 2014 roku. Ukraina od wielu miesięcy żyła już inaczej: trwała wojna, więc zwierzęta zeszły na dużo dalszy plan. Wolontariusze wciąż przyjeżdżali, supermarkety nadal przekazywały żywność z wygasającym terminem ważności, ale po mieście jeździły już transportery opancerzone, zaczęły powiewać flagi samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej, a ludzie zaczęli ginąć.

Pod koniec maja toczyła się walka o lotnisko - piękne, oszklone, wyremontowane na Euro 2012. Miasto zamarło, władze wzywały, żeby nie wychodzić z domów. Zginęło kilkadziesiąt osób.

30 maja pracownikom Pifa (miejscowe schronisko i fundacja dla zwierząt) udało się zabrać z lotniska psy, które tam pracowały, szukając np. narkotyków czy materiałów wybuchowych. Podczas kilkunastominutowej ewakuacji pracownicy portu nie zdążyli ich zabrać. Siedziały w klatkach, ogłuszone wybuchami i wystrzałami. Golden retriever, owczarek, spaniel - odwodnione, przestraszone - trafiły do Pifa.

Ludzie zrobili dla nich "korytarz" i pozwolili wyprowadzić je ze strefy walk. - Pomogli zwierzętom, nie zważając na poglądy polityczne - podkreśla Wiktoria (...)

- Wtedy, w maju, nagle zaczęłam odbierać telefony od ludzi, który postanowili wyjechać z miasta i pytali, czy mogą u nas zostawić psa "na przechowanie". Nawet 40 telefonów dziennie. Później zaczęli z tymi psami przyjeżdżać - opowiada Wiktoria w rozmowie z tvn24.pl. - Na przykład właściciel jamnika. Wyjeżdżają na Krym. Pytam go: przecież to mały pies, nie można go zabrać ze sobą do auta? Odpowiedział mi: pani, my i tak mamy masę walizek i siatek, gdzie tu jeszcze psa wepchnąć? No i jamnik został u nas.

Teraz klatki Pifa zapełniają się kolejnymi rodowodowymi psami: wyżły, labradory, owczarki, jamniki, chihuahua, pitbule. Jest ich już około 200.

- Dużych psów staramy się nie przyjmować: mastifów, owczarków kaukaskich, moskiewskich stróżujących - boimy się o naszych pracowników i o mniejsze psy. No i często kończy się tym, że te ogromne psy, wychowane w domach, szkolone teraz biegają po ulicach - mówi Wiktoria. Dodaje, że właściciele deklarują, że zostawiają psy "na przechowanie" do czasu, gdy wrócą do domów, "dosłownie na kilka tygodni". Potem nawet nie dzwonią.

Konflikt na Ukrainie zmusił do opuszczenia domów ponad pół miliona ludzi. Co najmniej 260 tys. to uchodźcy wewnętrzni, a porównywalna grupa uchodźców udała się do Rosji - podał pod koniec sierpnia Urząd Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR).

Wielu z nich miało psy i koty, których ze sobą nie zabrali. Uchodźcom trudno znaleźć nowe lokum, jeśli mają ze sobą zwierzę. "Teraz jest wielu uchodźców i ludzie wynajmujący im mieszkania kręcą nosem, jeśli ktoś chce zamieszkać z czworonogiem. Jeszcze większe problemy rodzą się, gdy ktoś wyjeżdża za granicę - trzeba robić szczepienia, paszporty, a to trwa,  Dlatego łatwiej jest zwierzę zostawić" - pisze doniecki portal depo.ua. (...)

Odkąd w Doniecku nasiliły się ostrzały, z ponad stu wolontariuszy schroniska zostało kilkanaście osób. Ci, co zostali, przyjeżdżają coraz rzadziej, bo podróż przez miasto może ich kosztować życie. Zostali natomiast wszyscy pracownicy: weterynarze, kynolodzy, ludzie od papierkowej roboty urzędy są zamknięte z powodu ostrzałów. (...)

Schronisko stało się nieoczekiwanie schronieniem również dla ludzi - zamieszkała tu m.in. matka jednej z wolontariuszek. Przyjechała z Ługańska, w którym sytuacja jest jeszcze gorsza. Po godzinach zostaje często Siergiej, pielęgniarz, który podczas bombardowania stracił cały dom.

Wiktoria: - W nocy zawsze ktoś tu jest, obchodzi boksy, sprawdza, co się dzieje. Psy boją się huku wybuchów, strzałów, obecność człowieka trochę je uspokaja. Najgorzej było miesiąc temu. Zazwyczaj w naszej okolicy jest w miarę spokojnie. Strzelają, ale nie tak intensywnie jak w innych dzielnicach miasta. A wtedy coś wybuchło w pobliżu. Nie wiem, czy rakieta, czy bomba. Grzmotnęło tak, że psy wyły przez dwa tygodnie. Jedna suczka dostała zawału serca, przez miesiąc walczyliśmy o jej życie.

Brakuje leków, ale także jedzenia. - Dzięki datkom od darczyńców udało nam się niedawno kupić 80 worków kaszy i karmy. Ale przy prawie tysiącu psów musimy ciągle szukać dla nich pożywienia. Ostatnio na noc zalewamy wodą płatki owsiane, a rano dodajemy do nich rosół i kawałki mięsa. Dziennie idą cztery 20-kilogramowe worki płatków. Każdego dnia gotujemy 2 tys. litrów jedzenia - relacjonuje Wiktoria. (...)

- To zabrzmi banalnie, ale tak właśnie jest: w czasie wojny widać, kto jakim jest człowiekiem. Trzeba zachowywać się godnie w każdej sytuacji - mówi Wiktoria Wasiliewa. Protestuje, gdy słyszy słowo "bohaterka". - Każdy ma w życiu jakieś powołanie. Ktoś chce pomagać dzieciom, starszym, bezdomnym. Ja chciałam pomagać zwierzętom - mówi portalowi tvn24.pl.

Liczy, na ile dni wystarczy karmy, kaszy. Na razie ma zapasy na 20 dni. Z największym trudem zdobywa gotówkę - bankomaty w mieście nie działają, więc przekazuje pieniądze ludziom, którzy będą mogli je podjąć w banku. Później kierowcy, z narażeniem życia, przywożą je do schroniska.

- Nikt nas jeszcze nie oszukał - mówi Wiktoria.

Na stronach schroniska co jakiś czas pojawiają się nowe zdjęcia psów i kotów, dla których wolontariusze szukają nowych domów.

"Wiem, mieszkańcy Doniecka, że teraz nie macie do tego głowy, ale kiedy w ciemnościach chowacie się w schronach przed ostrzałem, może ten ciepły kłębuszek będzie dla was wsparciem?" - pisze na forum schroniska jedna z wolontariuszek."

https://www.facebook.com/pif.dn.ua

Jeśli chcecie pomóc zwierzakom z tego schroniska, prośba o wpłaty na konto:
10 0947 6540 0000 2600 4010 3428;
nr SWIFT: MIFCUAUK
House 18, Behtereva str. 83058 Donetsk,
Ukraine
Dopisek: Благотворительная Помощь / Pomoc charytatywna / Charity

W innych miejscach ogarniętych pożogą wojenną nie jest niestety lepiej:

Wiele fundacji w Polsce stara się wesprzeć schroniska na Ukrainie, oto jedna z nich:

https://www.facebook.com/zwierzakiwpotrzebie

Dla tych, którzy chcieliby również wesprzeć podaję numer konta i zachęcam nawet do niewielkich wpłat - każda jest cenna na wagę życia:

Fundacja Zwierzaki W Potrzebie

ul. Warszawska 22 lok. 1 05-200 Wołomin

50 1440 0000 0000 1258 6353 1387

https://www.facebook.com/events/1555980174638480/1581690682067429/?notif_t=plan_mall_activity

http://www.dryg.org.ua/forum/viewtopic.php?f=54&t=21486 (uwaga zdjęcia są drastyczne)

Są również koty, ludzie wyrzucają je na ulice, sądząc że sobie poradzą. Nie radzą sobie. W ich imieniu również proszę o wsparcie - 5, 10 zł - to już na prawdę coś.

http://www.siepomaga.pl/r/kotyzukrainy1

https://www.facebook.com/JaPaczeSercem/posts/700913750007692

"Drodzy Nasi Przyjaciele!!!

Porwaliśmy się na duże przedsięwzięcie, ale przecież nie można było inaczej! Słowa "ja pacze sercem" zobowiązują!
Odwagi dodała nam ś...wiadomość, że zawsze możemy na Was liczyć, że pomożecie nam i tym razem, że wspólnie dopiszemy szczęśliwe zakończenie historii małych emigrantów!!!

A oto jak wszystko się zaczęło:
"Niedawno dowiedziałam się, że w ukraińskim schronisku, do którego trafiają koty mi.in. z okręgu ługańskiego, czyli terenu ogarniętego działaniami wojennymi znalazły schronienie trzy niewidome koty - koty bez oczu. Należę do Klubu Ślepaczków Ja pacze sercem, więc takim biedom staram się pomagać, tzn. kotom niewidomym i niedowidzącym.
Schronisko to piekło dla każdej żywej istoty, ale dla ślepaczków, które nie rozumieją co się wokół nich dzieje, słyszą tam obce przerażające dźwięki, czują obce przerażające zapachy. To absolutna rozpacz. Na Ukrainie teraz to rozpacz bezterminowa, właściwie dożywotnia. Przecież tam gdzie giną ludzie, gdzie trzeba opuszczać swoje domy, gdzie często brakuje wszystkiego, choćby cienia poczucia bezpieczeństwa, trudno oczekiwać pomysłu adopcji zwierzaka w potrzebie. Tam jest morze potrzeb, w tym potrzeb bezdomnych zwierząt.
Prędko podjęłyśmy decyzję, że sprowadzimy te ślepki do Polski i tu poszukamy im domów. Przecież nie dzielimy kotów na polskie i nie polskie. Nieważne są etykietki, ważne, że potrzebna jest pomoc, że możemy i powinniśmy to zrobić. Zrobić, nie kosztem tych, które czekają w polskich schroniskach, a kosztem własnego zaangażowania. Jeśli bardzo się postaramy pomożemy bardziej. W tym przekonaniu wsparła nas niezawodna Fundacja Pomocy Zwierzętom "Kłębek", pod skrzydłami której działamy. Dziewczyny natychmiast zaoferowały pomoc - pomagamy wspólnie .
Wkrótce okazało się, że ślepków jest pięć, ale są też inne bardzo pokrzywdzone przez los. Nie mogłyśmy zabrać wszystkich, ale mogłyśmy te które radzą sobie najgorzej.
Od dłuższego czasu byłyśmy w stałym kontakcie z założycielką schroniska "Friend" - helping stray animals in Dnepropetrovsk, która ratuje i pomaga całą sobą. Marina Bolokhovets poprosiła nas o pomoc dla Miry, psa który w schronisku nie miał szans na wyzdrowienie. Fundacja Pomarszczone Szczęście zdecydowała się zaopiekować psiną.
Gdy już udało się załatwić transport i ustalić datę przyjazdu dziesięciu zwierzaków, na stronie schroniska pojawił się Ven. Dla niego nie miałyśmy żadnej miejscówki, więc stworzyłam to wydarzenie. Miałam nadzieję, że dzięki temu Ven znajdzie na czas DT. I udało się! Opieką objęła go Fundacja Animal Security. Ven przyjechał, a wraz z nim dziewięć potrzebujących kotów i jeden chory pies, którym niezbędna jest Wasza pomoc...
Ze zbiórką na koszty transportu i koszty leczenia, utrzymania czekałyśmy do momentu gdy wszyscy emigranci będą bezpieczni w naszych rękach, o 4.00 przyjechali!
Bardzo liczymy, że zostaniecie z nami, że pomożecie nam pomagać.

W imieniu emigrantów bardzo prosimy o pomoc!"


Fundacja Pomocy Zwierzętom "Kłębek"
93 1240 1747 1111 0010 5683 1099
tytuł wpłaty "darowizna dla kotów z Ukrainy"

Dodam jeszcze, że wiele zwierząt trafiło z przytulnych legowisk, kanap, foteli prosto w zimne klatki pełne przestraszonych, wyjących, płaczących, skowyczących pobratymców. One nie wiedzą co się stało. Nikt nie jest w stanie im wytłumaczyć dlaczego i na jak długo. Jesteśmy jednak w stanie choć odrobinę ich wspomóc.

Dziękuję i życzę pomyślności w 2015 roku i spokoju... dla Was i dla nich.



Kostek (część ósma)...........

Jeszcze chyba nie opadł ostatni liść i zdążyłam? Z pozdrowieniami dla Incognito :)


Jeszcze tego samego wieczoru zebrali się w salonie na naradzie rodzinnej. Olga usiadła na kanapie, przytulając do siebie Tymka, Julka na fotelu wcześniej zajmowanym przez wuja Stacha, Robert naprzeciw niej.
- No to opowiadajcie.
- W sumie, to raczej ja... bo Tymek bał się i nie poszedł.
- Poszłaś sama na spotkanie z tym chłopcem? - w głosie Olgi wyraźnie słychać było nutki paniki.
- Tak, bo... bo tak wyszło... ale nic strasznego się nie stało, przecież jestem, siedzę przed wami.
- Był sam? - zapytał Robert.
- Chyba tak, raczej tak.
- I co? Co powiedział? - gorączkowała się matka.
- To było tak, poszłam nie mając pewności, że się zjawi, ale był... Siedział na umówionej ławce z zamkniętymi oczyma, jakby spał i jak zwykle wyglądał niczym kosmita. Kiedy podeszłam, otworzył je. Rany, czy zwróciliście uwagę na ich kolor? Zielone niby ale nie do końca, trochę jakby też piwne, ale z taki bardziej brązowymi obwódkami, a czasem takie jakby... lepkie.
- Do rzeczy Julka, do rzeczy - upomniał ją ojciec.
- No tak... no więc Kostek wcale się nie zdziwił, że to ja przyszłam zamiast Tymka. "Siadaj" powiedział. Głupio mi tak trochę było, ale usiadłam obok i nic. Milczeliśmy i już zaczynałam się zastanawiać, czy zwyczajnie nie wstać i pójść sobie, gdy się odezwał:
- Pytaj.
- O co?
- O to z czym przyszłaś. Skoro jesteś, to znaczy że ciekawość was zżera.
- No może trochę, ale w sumie to nie wiem, o co miałabym cię konkretnie zapytać.
- To sam odpowiem.
- Czekaj! Właściwie dlaczego nagle masz ochotę na zwierzenia, skoro przedtem to byłeś równie gadatliwy jak słoik z dżemem?
- Lubię Tymka... wcale nie kłamię, lubię i chyba wreszcie chcę żebyście się dowiedzieli.
- O czym?
- No o tym, co się u was dzieje.
- A co się niby dzieje?
- Nie udawaj... inaczej nie przyszłabyś tutaj.
- Masz rację, punkt dla ciebie.
Na chwilę znów zapadło milczenie. Julka dyskretnie obserwowała chłopca. Siedział oparty o ławkę i wydawał się spokojny, jedynie pewną nerwowość zdradzało lekkie bujanie nogą.
- Mój tata mówi, że powinniście się wyprowadzić, bo inaczej może być źle. Dom was nie lubi.
- Co ty pierdzielisz? Jak dom może nie lubić?
- Bo ja wiem? Chyba tak, że może spotkać was coś strasznego. Ten dom jest inny...
Zamilkł.
- Tej, no! Teraz to już mów! Mów do cholery!
- Fajna jesteś Julka, wiesz? - tym wyznaniem zbił ją z tropu.
- Kompletnie ci odbiło?
- Spoko, nie... Tak tylko... Lubię Tymka, ale ciebie też, chociaż wiem, że ty mnie nie bardzo.
Julka musiała przyznać, że Kostek wciąż stanowił dla niej taką samą zagadkę jak w dniu, gdy go poznała. Niby od niej młodszy, a chwilami czuła się przy nim jak kompletna smarkula. Chłopak sporo urósł ostatnimi czasy i przemknęła jej myśl, czy są równi, czy jest już wyższy od niej.
- Dobra, nie ściemniaj, gadaj jak jest...
- Mam na imię Konstanty...
- Wow, a to nowina!
- Konstanty Breitz.
Poczuła jak przechodzi ją dreszcz. Widziała to nazwisko na liście sporządzonej przez ojca i wiedziała, że Breitzowie mieszkali kiedyś w ich domu.
- Mój tata jest prawowitym właścicielem domu, a po nim będę nim ja. Dom należał do moich pradziadków i dziadka i gdyby moja babka nie była taka głupia, to byłby teraz mojego ojca i mój.
- Kostek... Dobra, może i macie jakieś tam prawa, czy coś takiego, do tego domu... ale co my jesteśmy winni? Przecież rodzice normalnie kupili tę chałupę i nikogo z niej nie wygonili.
- Ci od kogo kupili nie mieli prawa jej sprzedawać.
- Niby dlaczego?
- Bo powinien dostać ją w spadku mój tata. Powiedział to tej wiedźmie, co od niej go wynajmowaliśmy, ale wyśmiała nas i stwierdziła, że niczego nie udowodnimy, bo w nie jest to zapisane w papierach. Prawda - nie ma w papierach, ale jest w murach. Sam dom powiedział tacie, że należy do niego i do mnie i zrobi wszystko, byśmy tam zamieszkali.
- Dom powiedział? Kostek, bredzisz!
- Bredzę? Tak? To powiedz z czystym sumieniem, że wkoło was wszystko jest okey i że się nie boisz?
- No może... trochę... Może nawet więcej niż trochę... Dobra. Masz rację, w domu jest paskudnie. A ogród? O co kaman z tym błotkiem i kamieniami?
- Kiedyś stał tam ołtarz, to bardzo tajemniczy obszar, ponoć odprawiano na nim straszliwe obrzędy, ale dawno temu, jeszcze zanim sam dom został wybudowany. Taki jeden gościu, co to czarami się zajmował, koniecznie chciał mieć kontakt z tym zagadkowym miejscem, no i postawił obok niego dom.
- Jaaaa... Fakt, miejsce jest nawiedzone jak cholera... No dobra, a czego ty szukałeś, grzebiąc patykiem w tej obrzydliwej brei?
- Kontaktu z Tamtym?
- Do diabła! Kto to jest Tamten?
- To demon... chyba... a może anioł? Raz mówi tak, raz tak... A czasem mówi, że jest jednym z nas, a czasem...
- I ty się go nie boisz? - przerwała mu autentycznie przerażona.
- Nie, on nie zrobi mi krzywdy... moja rodzina należy do niego i ja do niego należę.
- Ooo tak, w to akurat gotowa jestem uwierzyć, tylko powiedz jak już chwycisz kontakt z Tamtym, co się dzieje?
- Tak na prawdę udało mi się tylko trzy razy... ale mojemu tacie raz i to wiele lat temu. Powiedział, że wtedy Tamten objawił prawdę o domu i rodzinie, ale też powiedział, że nie jest wybranym. To ja nim jestem. Ja nim jestem, nie ojciec.
- Kim jesteś?
- Wybranym do kontaktowania się z Tamtym i z jego światem, wybranym do przywrócenia świetności starym tradycjom, do odsłonięcia zasłony, za którą kryje się prawda, wybranym, którego kiedyś wszyscy będę szanować i się go bać.
On jest chory, pomyślała Julia. Miała ogromną ochotę wstać i uciekać byle gdzie, byle dalej od dziwnego chłopca. Ciekawość i chęć poznania prawdy o domu jednak zwyciężyły i została. Splotła palce dłoni, jakby do modlitwy, a tak po prawdzie, aby trzymać nerwy na wodzy.
- Kiedy mieszkaliśmy w domu ojciec zaprowadził mnie jednej nocy w tamto miejsce koło kamieni i zostawił samego. Nakazał wytaplać się w błocie i wysmarować się nim dokładnie. Trzeba wymieszać ten szlam, żeby pobudzić siły i przywołać Tamtego. Mówię ci, bałem się jak cholera... ale nie płakałem. - Kostek uniósł lekko głos, a potem znów zamilkł. Po chwili podjął opowieść.
- I wtedy właśnie pierwszy raz objawił mi się Tamten. Kompletnie odpłynąłem. To super odczucie, wiesz? Tak jakbyś zanurzyła się w ciepłej, przyjemnej, gęstej wodzie i jakby ona obmywała każdy skrawek siebie. Wszystko, od środka też. Słyszałem jego głos... wszędzie... w sobie i poza sobą. Widziałem go jakby z każdej strony i jakby całym sobą. Było super. Potem jeszcze dwa razy mi się to udało, choć już nie smarowałem się błotem, tylko w nim mieszkałem. Ojciec długo nie mógł uwierzyć, że jestem wybrany... Sam przez wiele lat łudził się, że Tamten objawi mu się raz jeszcze i namaści na wybrańca. Robił wszystko by się do niego upodobnić... ale to ja
jestem wybrany. Kiedyś, gdy tylko wrócę do mojego domu, będę miał stały kontakt z Tamtym, będę... - Nie dokończył, a raczej koniec wypowiedzi zatuszował głębokim i głośnym westchnieniem.
Teraz już Julka była wystraszona nie na żarty.
- Bredzisz. Jak to wrócisz, przecież my tam mieszkamy? Słyszysz? My! To nasz dom.
Zerwała się na równe nogi. Puściły jej nerwy i już nie zamierzała dalej tak spokojnie wysłuchiwać pogmatwanych wynurzeń chłopca. Kostek również wstał. Powoli i dokładnie zaczął otrzepywać spodnie, jakby zamiast siedzieć na ławce, kulał się w kupie piasku, wreszcie wyprostował się i spojrzał Julce prosto w oczy.
- Twoja mama bardzo podoba się Tamtemu i ona dobrze o tym wie, tylko nie chce przyjąć do wiadomości...
Tego było Julce już za dużo. Miała ochotę uderzyć chłopca, a właściwie to nawet zbić go, mocno okładając pięściami i kopiąc ile sił. I krzyczeć. Krzyczeć, że wszystko to, to kompletny bzdury, a sam Kostek ma zejść jej z oczu, wynieść się do cholery i nigdy nie wracać. Opanowała się jednak i zamiast tego splunęła na ziemię.
- Kłamiesz! Wszystko co mówiłeś - gówno prawda! Jesteś popieprzony i tyle!
Odwróciła się i nie oglądając się odeszła szybkim. Miała ochotę pobiec, ale postanowiła, że za nic nie pokaże jak bardzo się boi.
- Julka! To nie tak... Ja przecież jestem po waszej stronie! Gdyby nie ja, już dawno spotkałoby was coś dużo gorszego!
Nie obejrzała się.
- Jak moją mamę - dodał ciszej.

W salonie, gdy dziewczynka skończyła relację ze spotkania, słychać było jedynie miarowe tykanie zegara. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Julia intensywnie wpatrywała się w ojca szukając w nim odpowiedzi na dręczące ją wątpliwości. Robert pocierał skronie z całych sił, jakby to miało mu pomóc w dogłębnej analizie tego, co właśnie usłyszał, Tymon przytulił się mocno do matki, ale Olga ukryła twarz za zasłoną z dłoni i nie odwzajemniała uścisku. Nie padło ani słowo. Julka już miała przerwać to uciążliwe milczenie, gdy do jej uszu dotarł cichy szloch, który nasilał się, aż w końcu Olga zaczęła zawodzić, wciąż zasłaniając twarz dłońmi. Robert doskoczył do nie, próbując oderwać ręce od twarzy.
- Uspokój się. Oluś nie becz! Przestań! To tylko brednie nastolatka. Mało pokręconych po świecie chodzi? Olga! No przestań! Dzieciaki patrzą. Oluś...
Jego działania jednak podziałały na kobietę zupełnie inaczej niż chciał mąż. Jeszcze bardziej się rozpłakała. Twarz miała wykrzywioną i była w tej chwili prawdziwie brzydka. Tymek objął ją rękoma, ale odsunęła syna stanowczym ruchem, wstała i wciąż zawodząc wybiegła z pokoju. Robert podążył za nią. W salonie zostali Julka i Tymek.
- Co teraz? - wyszeptał chłopiec.
- Kompletna kicha.
Zamyśliła się. Chłopiec przyglądał się jej w milczeniu. Julia przygryzła wargę. Mocno. Zabolało ją ale i przywołało do rzeczywistości. Wstała energicznie z fotela, podeszła do brata i usiadła przy nim.
- Słuchaj, mam plan. Tyle, że rodzicom nie można pisnąć o nim ani słówka, bo pewnie by się nie zgodzili.
- Jaki?
- Pogrzebałam w necie i... tylko Tymek, przysięgnij, że ani słowa mamie i tacie!
- Przysięgam.
- Dobra. Słuchaj. Wyczytałam, że można za pomocą pewnych zaklęć i lustra zobaczyć to, czego normalnie nie widać i dowiedzieć się, co tak naprawdę, kryje się w tych murach. Nie daję gwarancji, że to wypali, no ale lepszego pomysłu, jak na razie, nie mam. W każdym razie trzeba tylko...
- Jula... to straszne, boję się.
- Kurde, mogłam przewidzieć, jesteś za mały na to... Dobra, spoko, poproszę Wiki do pomocy. Nie bój się, ogarniemy to. Spoko... Tyle, że trzeba w twoim pokoju, tam jest najwięcej złej energii.
Do salonu wrócił Robert.
- Dobra dzieciaki pora spać, mama już się uspokoiła i położyła. Źle to wszystko odbiera, przejmuje zbyt mocno. Przepraszam was w jej i swoim imieniu. Julka, porozmawiamy jeszcze na ten temat, dobrze? Przemyślę sobie i poukładam pewne sprawy i wrócimy do tego, obiecuję. A teraz, marsz do łóżek. Na którą jutro do szkoły?
- Na ósmą - niechętnie odpowiedział Tymoteusz.
- Ja na dziewiątą.
- Raczej niezbyt dobrze się wyśpicie- westchnął. - Idźcie już lepiej do swoich pokojów. Dobranoc.
Podszedł do każdego z nich i ucałował. Dawno tego nie robił. Julka musiała przyznać, że ten prosty gest dodał jej odrobinę otuchy i uśmiechnęła się.
- Spoko, nie martw się, wyrzucę Tymka rano z wyra i przypilnuję, żeby grzecznie poszedł do szkoły. Damy radę.
Ojciec pogłaskał ją po policzku.
- Cieszę się, że was mamy. Idę do mamy. Dobranoc.
Wyszedł.
- No Tymek, rusz tyłek, idziemy spać.
- Ju?
- No?
- Ju... tylko się nie śmiej.
- No co?
- Mogę dzisiaj z tobą spać?
Popatrzyła na brata, wyglądał jak pięcioletni, mocno wystraszony malec. Włosy miał rozwichrzone i trochę już przyciasną piżamkę.
Ja pierdziu, pomyślała, przyszło mi robić za matkę.
- No doooobra, ale jak piśniesz o tym słówko komukolwiek, to zamorduję.


Następnego dnia w szkole zwierzyła się ze swojego planu przyjaciółce. Ta początkowo mocno wystraszyła się, nie chciała słuchać i z całą stanowczością odradzała tego typu działania. W miarę dyskusji jednak traciła argumenty i zaczęła podniecać się możliwością przeżycia mrocznej przygody, o której "można wnukom opowiadać, a już na pewno na obozie, przy ognisku".
- Kurka wodna, Julka pewna jesteś, że to podziała?
- Nie, ale poczytałam sobie sporo o tym w necie i chcę spróbować. Boję się, Tymek boi się jeszcze bardziej, sama widzisz, bez ciebie ani rusz.
Poczucie ważności, to coś, co Wiktoria niezmiernie lubiła i co było ostatecznym argumentem, by "wejść" w plan koleżanki.
- To kiedy?
- Z piątku na sobotę, co? Będziesz mogła przyjść do mnie na noc?
- Chyba tak.
- Muszę jeszcze przygotować Tymka.
- Po co? Smarkacz może się wygadać.
- Nie, nic nie powie, moja w tym głowa. Musimy go wtajemniczyć, cały ten obrzęd będziemy robić w jego pokoju, tam jest najstraszniej.
- O Jezu! Już mam ciary!
- Tylko cicho sza, ani słowa nikomu.
- Rozumie się, gęba na kłódkę.


- Tato, chciałabym zaprosić Wiktorię na noc w piątek. Da radę?
- Jasne, jeśli tylko jej rodzice wyrażą zgodę i jeśli dacie słowo, że nie wypijecie całej mojej whisky - zażartował.
Od tamtego wieczoru nie rozmawiali o domu, ogrodzie i Kostku. Olga chodziła przygaszona ale spokojna i opanowana. Przeprosiła za swój wybuch męża i dzieci w kilku oszczędnych słowach, a ci pokiwali ze zrozumieniem głowami i nie rozwijali tematu. Napięcie wyczuwało się w każdym zakamarku ponurego domu i nieporadny żart Roberta była pierwszą, od dłuższego czasu, próbą rozśmieszenia któregokolwiek z domowników. Jedynie mały Patryk nie zważał na przygnębione miny i śmiał się w głos gulgocząc do swoich zabawek.
W tym jest nawet coś strasznego, pomyślała Julka, jak z klasycznego horroru: nawiedzony dom i niewinne dziecko.
- Spoko tato, zostawimy ci kapinkę.

W piątek wieczorem Julia i Wiktoria rozpoczęły przygotowania w pokoju Tymoteusza. On sam przez ostatnie dni starał się przebywać jak najwięcej w towarzystwie siostry, szukając w niej oparcia i pocieszenia. Po nocy spędzonej w jej łóżku, Julka jednak zaprotestowała, gdy kolejny raz próbował wpakować się do niego i wyrzuciła go, okraszając to stanowczymi i niewybrednymi słowami. Chłopiec coraz bardziej bał się swojego pokoju nocą, jednak wstydził się swojego mazgajstwa przed ojcem i nie zszedł na dół do rodziców, spał z głową schowaną pod kołdrą i scyzorykiem pod poduszką.

Teraz siedział przed ekranem laptopa i bezmyślnie grając w jedną ze swoich strzelanek, zerkał od czasu, do czasu na krzątaninę dziewczyn, przygotowujących się do odprawiania tajemniczego rytuału.
- Widzisz - tłumaczyła Julia koleżance - to ogromnie ważne, aby wybrać odpowiednie lustro. Musi mieć średni rozmiar, nie za duże, nie za małe, nie może być pęknięte, ani zarysowane, ani też zniekształcać obrazu rzeczywistości. Mam takie - idealne, podprowadziłam mamie... potem jej powiem, że mi się stłukło. Nakrzyczy pewnie, ale co tam...
Wyjęła z plecaka szkolnego owalne lusterko w srebrzystej oprawie. Faktycznie było niewielkie, mniej więcej trzydzieści centymetrów wysokości. Tymoteusz widział je nieraz w sypialni rodziców, stojące na toaletce.
- Teraz Wiki, zadanie dla ciebie - musisz na odwrocie lustra wydrapać taki symbol. - Wyjęła z plecaka kartkę papieru z narysowanym przedziwnym znakiem. Przedstawiał on okrąg, wpisaną w niego gwiazdę, a po jego bokach, "przyklejone" grzbietami widniały dwa półksiężyce.
- Co to? - jednocześnie zadali pytanie Tymek i Wiktoria.
- To potrójny księżyc. Będzie nas chronił podczas rytuałów.
- Jaki potrójny, skoro jest Ziemia ma jednego naturalnego satelitę? - zaśmiał się chłopiec.
- Oj cicho bądź, nie wiesz w czym rzecz. To symbol Przybywającego Księżyca, Pełni Księżyca i Ubywającego Księżyca. Ma silną moc... Dobra szkoda czasu. Masz Wiki. - Podała kartkę papieru przyjaciółce, wydrap to w miarę dokładnie.
Potem wyjęła jeszcze z plecaka ściereczkę, butelkę z wodą, sól, małą miseczkę, dwie, białe świeczki i paczkę kadzidełek indyjskich.
- Najlepsze byłyby szałwiowe albo sosnowe, ale nie mieli w sklepie takich, mamy eukaliptusowe - też mają moc ochronną.
- Skąd to wszystko wiesz? - zdziwiła się Wiktoria.
- Jakbyś mieszkała w takim domu, też sporo byś wiedziała... Już od dłuższego czasu czytam o ochronnych rytuałach... i nie tylko... No dobra, do roboty. Najpierw trzeba obmyć lustro. Wiki masz już wydrapany symbol?
- Eukaliptus? - Skrzywił się Tymoteusz. - Będzie śmierdziało jak w aptece.
- Oj Tymek, zamknij się. Nie marudź. Jak masz tak cały czas zrzędzić to lepiej idź na dół do rodziców.
Tymek wzruszył ramionami ale zamilkł. Wiktoria podała Julce lusterko.
- No dzieło sztuki to to nie jest ale dałam z siebie wszystko.
Rysunkowi faktycznie daleko było do doskonałości, jednak dość dobrze przypomniał ten naszkicowany przez Julię.
- Okey, nie jest źle, taki też ma swoją moc... ale przypomnij mi, abym nigdy nie prosiła cię o wykonanie tatuażu na moim ciele.
Zachichotały obie, tylko chłopiec pozostał poważny.
- Dobra, do dzieła - szepnęła Julia.
Do miseczki wlała trochę wody i dosypała soli. Zwilżoną w roztworze ściereczką obtarła taflę lustra w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Coś mruczała pod nosem, ale ani Wiktoria ani Tymek nie zrozumieli słów.
Czynność powtórzyła jeszcze dwa razy, po czym zrobiła to samo ale w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara.
- Okey - powiedziała niespodziewanie silnym głosem - Tymek zapal kadzidła, koniecznie zapałkami, tam są - wskazała na swój plecak, ty Wiki zapal dwie świeczki i postaw tu. - Wskazała miejsce tuż przed lustrem, które ustawiła na stoliku.
Dzieci posłusznie wykonały jej polecenia. Wpadły w podniosły nastrój, na twarzach malowało się skupienie i przyjemność z uczestniczenia w tajemniczych obrządkach. Julia usiadła przed lusterkiem, w którym odbijały się płomienie świec.
- Stańcie tuż za mną, po moich bokach.
Wzięła głęboki oddech, przymknęła oczy.
- Przybywaj- szepnęła lekko ochrypłym z emocji głosem.


W trosce o... (z cyklu Zet i Żet)

W pokoju obok rozległo się kwilenie. Jako czujna, młoda matka wychwyciłam je bezbłędnie i natychmiastowo, jak również, bez zbędnej zwłoki, odpowiednio zareagowałam.
- Zenonie, Zenek, Zenuś, Zen - wibrujące staccato mojego szeptu, z każdym słowem unosiło się o ton wyżej.
- Jeszcze czas... - wymruczał w odpowiedzi mój mąż.
- Kiedy właśnie nie, już nie - Szturchnęłam go łokciem w bok.
- Mmmm - usłyszałam w odpowiedzi.
Święci Pańscy, tylko osobnik o skórze nosorożca i wrażliwości polityka u szczytu władzy może tak sobie chrapać w najlepsze, gdy jego potomstwo dramatycznie odczuwa podwyższony stan zapotrzebowania somatycznego. Ja to już antycypowałam w pierwszych miesiącach brzemienności, apokaliptycznie przewidywałam, że trud opiekuńczo-dydaktyczny w końcu spadnie na moje wątłe, niewieście barki i przygniecie monumentalnym ciężarem. Czułam, że będę musiała samotnie, niczym Moby Dick, zająć się problematyką rozwoju biologicznego, psychicznego i społecznego naszej pociechy, oczywiście ze wszechstronnym uwzględnieniem jego determinantów i stymulatorów. Jednak w najbardziej pesymistycznych wizjach, nie przypuszczałam, że będę zupełnie sama podążać kamienistą ścieżką wychowawczą, borykając się z wszelakimi utrapieniami wieku niemowlęcego, dziecięcego, jak też młodzieńczego...
- Zenek - adekwatnie skorelowanym do pory i okazji tonem wrzasnęłam wprost do ucha męża.
- Co?! - Tym razem podziałało i zerwał się na równe nogi.
- Kruszyna - wyjaśniłam wskazując na drzwi do pokoju obok.
- A tak... Kruszyna... Moja kolej... - Mąż niczym automat wstał, narzucił na siebie koszulę i podreptał do kuchni, by przyrządzić odpowiednio dostosowany do indywidualnych potrzeb naszego dziecka, modyfikowany napój mleczny.
Słyszałam jak krząta się, a potem idzie do pokoju maleństwa.
Przyznam, że chyba musiałam na chwilę odpłynąć w krainę morfeuszowych uciech i obudziłam się, gdy Zenuś wślizgiwał się pod kołdrę obok mnie.
- Kruszyna nakarmiona?
- Tak, śpij.
- Przytrzymałeś do odbicia?
- Tak, śpij.
- Przewinąłeś?
- Tak.
- O matko, Zenuś ale jeśli zbyt mocno zacisnąłeś pieluszkę wokół brzuszka, może to zatrzymać prawidłową pracę żołądka i doprowadzić do ostrej niewydolności trawiennej.
- Zacisnąłem prawidło... Śpij.
- A widzisz! Właśnie się przyznałeś, że zacisnąłeś. Wiedziałam. Wiedziałam, że jak nie dopilnuję w każdym, najmniejszym szczególe i na moment stracę pierwotną czujność matki, to nasze dziecko narażone zostanie na...
- Żaba, śpij proszę. Nic złego się nie dzieje. Kruszyna najedzona i przewinięta, śpi słodkim snem niewiniątka.
Ja jednak już nie mogłam zasnąć. Przed oczami zwizualizowała mi się cała gama następstw spowodowanych nieodpowiednimi zabiegami pielęgnacyjnymi wobec naszego potomka.
- Zenuś, ja jednak wstanę i tak szybciutko sprawdzę...
- Ani mi się waż! - Ton głosu męża zaskoczył mnie nieprzyjemnie i zatrzymał w łóżku. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak stanowczo się do mnie odezwał. Nie, kategorycznie nie mogę pozwolić, aby przywyknął do takich patologicznych zachowań wobec rodziny.
- Zenek, ja cię proszę, tylko mi tu nie wprowadzaj zjawisk niepokojących społecznie. Zapanuj nad nerwami i posłuchaj; ja wyłącznie z powodu, leżącego mi na sercu dobru dziecka, jestem tak niezwykle analitycznie nastawiona do procesu monitorowania różnorodnych mechanizmów życiowych Kruszyny. Wczesne wykrywanie nieprawidłowości rozwoju i zaburzeń skutecznie przeciwdziała zagrożeniu i da nam podwaliny pod prawidłowe prognozowanie przebiegu...
- Śpij Żabcia - przerwał mój wywód mąż.
Nie no, Święci Pańscy, Zenek absolutnie daje tu pokaz nieodpowiedzialnego, choć przyznam, dość mocno zakorzenionego w naszym społeczeństwie, modelu rodzicielstwa nieuświadomionego. Cała skomplikowana struktura auksologiczna, jaką stopniowo ale skrupulatnie wprowadzałam do naszego domu przez szereg dni, wali się niczym Wieża Babel u kolan Noego.
- Zenuś - załkałam - a co jeśli wskutek niedopatrzenia lub przeoczenia, rozwój somatyczny lub psychoruchowy lub nie daj Boże emocjonalny Kruszyny ulegnie trwałemu zdeformowaniu i...
- Żabcia ja cię proszę... Kolejny raz nałykałaś się podręcznikowej wiedzy i...
- Wcale nie podręcznikowej, raczej forowej... z takich forów dla młodych, ambitnych i wszechstronnie uświadomionych rodziców.
- Jeszcze lepiej... Śpij kobieto. Najlepsze co możemy z taką wiedzą zrobić, to ją... przespać. Rano powinien wrócić ci prawidłowy obraz sytuacji.
Odwrócił się na drugi bok i momentalnie zanurzył w świecie marzeń sennych.
Znowu zostałam całkiem sama. No tak dziecino, pomyślałam, być może faktycznie rano spojrzę na to z innego punktu widzenia.
Moje westchnienie odbiło się echem w ciszy nocnej.
Jeszcze pewnie nie raz, Kruszyno, będę zamartwiać się twoimi problemami fizjologicznymi, psychologicznymi, emocjonalnymi, zapewne niejednokrotnie przeanalizuję, który model edukacyjny będzie dla ciebie najbardziej odpowiedni. Twoja osoba niejednej nocy zetrze sen z moich powiek...
Znów westchnęłam i popatrzyłam na miarowo oddychającego męża.
Ale przysięgam, z jego też.