Crisstimm

 
registro: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos28mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 172
Último jogo

Niebieski wilk...

Istnieje legenda o niebieskim wilku. Opowiadał mi ją, wiele lat temu, mój stryjeczny dziadek, przyrodni brat mojego prawdziwego dziada poległego w bitwie pod Stirling. Starzec ten rzadko odzywał się do nas dzieci i gdy to czynił przysiadaliśmy ze zdziwienia, aby w chwilę potem w zasłuchaniu zastygnąć, do pierwszych oznak drętwienia ciała.
Mój młodszy brat Laisrean* przyjmował wtedy niezwykłą pozę, podkuliwszy nogi pod siebie, opierał się łokciami o ziemię, kładł głowę na niej i słuchał, a jego rude włosy jak płomienna plama odbijały się od czerni. Matka uwielbiała Laisreana, a ja nie byłem w sercu ani odrobinę zazdrosny.
Mój młodszy brat zginął trzydzieści lat temu, podczas święta Samhain przygnieciony przez płonącą beczkę. Nikt nie wie dlaczego sturlała się ona z ofiarnego wzgórza, mimo iż od wieków płonęły one na tym miejscu, bez krzywdy dla kogokolwiek i dlaczego Laisrean stał bez ruchu na jej drodze, wyczekując płonącego przeznaczenia. Matka nasza nie mogła darować sobie, iż przyczyniła się do jego śmierci, nadając mu imię ananke.
Narzeczona brata w trzy tygodnie po jego odejściu, weszła do mojego domu, położyła mi dłoń na ramieniu i oznajmiła, że przyśnił się jej, nakazując poślubić mnie. Uwierzyłem. Uparłem się, aby żaden z naszych synów nie dostał ognistego imienia, choć przy narodzinach każdego z nich ogłaszała: nazwę cię Laisrean . Płakała za każdym razem, gdy zmieniałem decyzję, za każdym razem tuliłem ją w ramionach. Przy ostatnim z nich jej płacz urwał się. Tuliłem ją bardzo mocno. Pochowałem tuż obok Laisreana.

Legenda mówi o tym, że w dawnych czasach, gdy jeszcze prawość była prawem, a kruki nie chadzały w czerni, w cieniu wzgórz Eildon, we wsi Ercildoume urodziło się cudnej urody dziecko. Dziewczynka o jasnych włosach, białej jak mleko klaczy cerze i oczach jak głęboka toń jeziora Loch Mhrlaig. Dziewczę to, któremu nadano imię Nessa, gdy doszło do szesnastej wiosny, było tak piękne i promienne, że zwróciło uwagę wodza klanu MacLeonorów. Ofiarował jej serce i miejsce u boku. Obiecał stać wiernie po kres dni. Nessa przyjmowała jego względy z szacunkiem, lecz czuła, że nie jest w stanie obdarzyć go uczuciem równie gorącym. Nikomu bowiem nie wyjawiła, że we śnie nawiedzał ją tajemniczy wilk o niebieskiej barwie. Wywodził ze wsi w stronę lasów Carterhaugh, prowadził po ścieżkach wydeptanych przez leśne zwierzęta, przystawał pokazując tajemnicze źródła, omszałe, starożytne głazy, powalone konary, przeprowadzał przez niewidoczne ścieżki wśród bagien. I raz po raz patrzył jej w oczy. A wtedy ona wiedziała, czym jest to uczucie, którym nie potrafiła obdarzyć Lorda MacLeonor. I tak trwał dziewiczy sen o niebieskim wilku. Wojownik czynił wszystko by pozyskać serce Nessy, chadzał do niej każdego dnia uważnie wypatrując, czy pojaśnieje jej oblicze na jego widok. Jego prawość, odwaga i szlachetność, choć sławne i uznane, nie robiły na dziewczęciu wrażenia. Nie umiejąc się pogodzić, ani też odnaleźć szczęścia w ramionach innej, Lord szukał zapomnienia w wojennych zajęciach. Rosła sława klanu, drżeli wrogowie na dźwięk imienia jego przywódcy, śpiewano hymny, a niewiasty widząc Lorda, wypinały piersi, chcąc by dojrzał, iż gotowe są wykarmić całe zastępy synów MacLeonora. Sam król wyróżnił go posyłając na czele wojsk po zwycięstwo. I tylko jedna Nessa pozostawała obojętna. Pewnej nocy nie przyśnił się jej niebieski wilk. Nie przyszedł też drugiej, trzeciej i trzydziestej. Wyruszyła Nessa w poszukiwaniu zwierza, wierząc, że gdzieś tam czeka na nią. Dotarła w głąb krainy lasów Carterhaugh i choć wiele dni błądziła i nawoływała, nie odnalazła ani jednej ścieżki ze snu i tylko echo odpowiadało na jej skargi. Wróciła do wioski Ercildoume, śmiałym krokiem udała się do zamku MacLeonor oddając swą rękę Lordowi. Nigdy nie wspominała swej wyprawy, ni uczucia ogarniającego ją, gdy patrzyła w oczy niebieskiego wilka. Nastały wojenne czasy, mężny MacLeonor znów ofiarował swe usługi królowi, tym chętniej, że w zamkowej sypialni panował przenikliwy chłód. Małżonka z dziedzicem na ręku żegnała go wpatrując się w paszczę zwierza na mężowskim godle. On sam po raz pierwszy wydał jej się piękny w niebieskim tartanie. Pojaśniało jej oblicze na jego widok. Wróć, poprosiła. Nie wrócił, poległ u boku samego króla z bojowym okrzykiem klanu: clach gorm cù allaidh**. Jego czyny do dziś rozbrzmiewają w pieśniach, wojowie wspominają odwagę, niewiasty urodę. Wdowa przywdziała żałobę do końca swych dni, mówią też, że do samej śmierci nosiła niebieską opaskę na oczach.


Żona obdarowała mnie tylko jedną córką, Nessą. Wczoraj Nessa powiła syna o płomiennych włosach. Uparłem się, że ja nadam imię wnukowi. Nazwałem go Laisrean. Długo tuliłem w ramionach.

* Laisrean — imię pochodzi od słowa "płomień"
**clach gorm cù allaidh - jak wilk z nieba

 https://www.youtube.com/watch?v=rfOrplg80MM

 


..Za zdrowie.................

- Zenuś, Zenek! - wykrzyknęłam głosem nasyconym rozpaczą, próbując przywołać męża do łazienki.
- Tak skarbie? - prawie natychmiast zjawił się przy mnie, w jego głosie jednak wyczuć można było lekką zadyszkę.
Odwróciłam się od lustra i podeszłam do niego.
- Spójrz! Widzisz?
Zenuś minę miał jak zbity pies i wyraźnie skulił ramiona.
- Żabciu - jęknął - kto tym razem?
- Co? Kto tym razem? A o czym ty mówisz?
Jak Boga kocham faceci są absolutnie pozbawieni intuicji, a opinia o ich zdolności logicznego myślenia i dedukcji jest mocno przesadzona. O czym on bredzi?
- Żaba, błagam, nie każ mi znów zgadywać do kogo tym razem podobna jesteś - w głosie Zenusia słychać było wyraźne akcenty rozpaczy - Poddaję się. Ktokolwiek to jest, ty zapewne jesteś i piękniejsza i bardziej podobna do niej lub cholera, kto wie, może i do niego, niż on sam.
- Zenek! - wrzasnęłam stanowczo, bo już mnie całkiem poniosło - Zenek, ja nie jestem pewna czy nie umieram z rozpaczy, a ty mi tu jakieś kity wciskasz!
- Czyli nie muszę odgadywać? Uff... W takim razie wyjaśnij proszę spokojnie skąd pomysł na umieranie w sobotę, w środku dnia, w naszej łazience?
Święci pańscy, jego cynizm bywa dla mnie życiową lekcją pokory, muszę jednak być ponad to i dla dobra sprawy, wykazać jasno, że umiem być stoicka jak głaz, gdy trzeba.
- A stąd, że spójrz - podeszłam blisko męża i i zamknąwszy oczy wystawiłam twarz pod bezlitosne światło lampy.
- Widzę....widzę... taaaaak. Nowy, perłowy cień do powiek?
- Gówno widzisz! - rozzłościłam się na całego, aż tupnęłam nogą - cień mam już od dwóch tygodni. Swoją drogą gdybyś chciał podziwiać mój makijaż, to zwróć również uwagę na niezwykły odcień podkładu i błyszczyk, który kupiłam zgodnie ze wskazówkami co do mojego typu urody w "Nowoczesnej Lady".
- Żaba... - zamruczał uspokajająco mój mąż głaszcząc mnie po policzku - No już... Mów co się dzieje.
- No więc Zenuś, spójrz, o tu - wskazałam mu dokładnie palcem, bo jednak straszna niedojda z niego i żaden bystry obserwator. Bez dokładnego wyłuszczenia sprawy, nic się nie domyśli.
- Tu? Według mnie świetne miejsce do pocałowania.
Nie no, wyskoczę zaraz ze skóry, ten facet nic a nic nie ma zrozumienia dla faktu, iż coraz bardziej pogrążam się w morzu depresji, a jemu na amory się zebrało.
- Zenek! Ja mam zmarszczkę! - wydusiłam wreszcie z siebie - Taką najprawdziwszą. Jak moja mama, albo jeszcze gorzej - jak twoja! To koniec!
- Zmarszczkę? Naprawdę? Gdzie? I jaki koniec?
- Koniec! Najprawdziwszy koniec świata! Mojego świata! A ty masz wrażliwość jednorożca!
- Chyba nosorożca - roześmiał się.
Oj, grubo przesadził. Łzy napłynęły mi do oczu, odepchnęłam go z całych sił i wybiegłam z łazienki zanosząc się płaczem. Jezu słodki, ja się starzeję w zatrważającym tempie, moja uroda ulatnia się z godziny na godzinę, a mój mąż jeszcze śmie mi wytykać drobne przejęzyczenia? Przecież jeśli z taką prędkością będę się marszczyć, to za pięć lat nawet emeryt z naprzeciwka, pan Bogdan, nie uśmiechnie się na mój widok, kręcąc z podziwem głową, nawet chłopaki remontujący naszą klatkę schodową nie zagwiżdżą na mnie, a przecież robią to nawet gdy idzie ta wstrętna paniusia z parteru. A on co? Wyśmiewa się z mojego lapisu.
- Żabciu - Zenek zbliżył się do mnie i próbował objąć.
- Nie, ty nic nie rozumiesz! Nie ma w tobie za grosz humanitaryzmu, nie, właśnie, że się nie uspokoję, a już na pewno nie dlatego, że mnie pogłaszczesz.
- Dziecko drogie, to nie tak... Ja zwyczajnie nie widzę żadnych zmarszczek, a gdy się one pojawią, to też ich nie będę widział, a gdy je zobaczę to będą one najpiękniejsze na całym świecie.
- Gdy je zobaczysz? Czyli, że już je widać?
O nie, tu się dzieją straszne rzeczy i trzeba podjąć działania w tempie alarmowym. Przestałam płakać i wzięłam się w garść.
- Zenku ile mamy odłożone?
- Odłożone? Żabka, ale o czym mówisz?
- No przecież o naszych oszczędnościach. Na Boga, Zenek nie bądź w takim ważnym, życiowym momencie liczykrupą.
- No jakieś piętnaście, szesnaście tysięcy... planowaliśmy przecież remont mieszkania...
- Może poczekać - oświadczyłam twardo - jestem ważniejsza niż jakaś zakichana tapeta, czy wykładzina.
Zenek przez chwilę milczał. Usiadł w fotelu, wyciągnął z leżącej na stoliczku paczki papierosów jednego i rozpoczął szukanie po kieszeniach zapalniczki.
- Tak oczywiście skarbie, jasne, jednak nie bardzo rozumiem - odezwał się po chwili. - Na co te pieniądze niby mają iść?
- Na mnie, oczywiście, na mnie.
Jego ręka podpalająca papierosa lekko zadrżała.
- Żaba, nie żebym żałował... ale co ty planujesz?
Usiadłam na kanapie i wzięłam potężny wdech. Musiałam spokojnie przedstawić plan przeciwdziałania upływowi
czasu.
- Na początek Zenuś to myślę o liposukcji wodnej, wiesz to taki mało inwazyjny zabieg, a efekty mogą być niezłe, jednak jeśli trzeba będzie to Zenuś... - tu zawiesiłam dramatycznie głos obniżając go do szeptu, niech wreszcie dotrze do niego, jak bardzo jestem zdesperowana - posunę się nawet do liftingu twarzy.
- Co to takiego? - on również zaczął szeptać.
- Zabieg, który polega na usunięciu nadmiaru wiotkiej, obwisłej skóry twarzy i szyi. Jednak to ostateczność, ja jeszcze pokładam nadzieję w dermabrazji.
- To jakiś krem pod oczy? - wciąż szeptem spytał mój mąż.
- Oszalałeś? - jego brak elementarnej wiedzy jest wprost powalający - dermabrazja polega na ścieraniu wierzchnich warstw naskórka i pozwala usunąć płytkie zmarszczki.
- Aaaaaa - Zenuś pokiwał głową w zamyśleniu i zaciągnął się papierosem - taaaak. I uważasz, że te zabiegi pomogą ci w odzyskaniu młodości?
- Jak to w odzyskaniu młodości? - wykrzyknęłam oburzona - Przecież ja jestem młoda!
- No kochana, tu przeczysz sama sobie. Skoro uważasz, że jesteś młoda, to masz jeszcze czas na te wszystkie lipodermocośtam, a jeśli doszłaś do wniosku, że to już jest niezbędne dla ciebie, no to cóż, pora abyś przyznała się sama przed sobą, że od dziś prosta droga w dół... i co tam, zamiast nowej tapicerki kupimy nową skórę dla ciebie.

Co? Mam się staczać w dół starości? Czas na mnie? Już od dziś? Nowa skóra? Jezu słodki, co on ma na myśli? Czy to oznacza, że nadzieję mam pokładać już tylko w skalpelu i odsysaniu tłuszczu? Nie! Ja tak nie chcę!
- Zenuś pomóż. Co robić? Co robić?
- Żabciu przecież taka zaradna osóbka jak ty, doskonale wie, że przede wszystkim trzeba postawić na zmianę trybu życia. Sport, ruch, dobre odżywianie się, zaprzestanie używek - mąż wyliczając rozsiadł się wygodniej w fotelu. Popatrzyłam na niego. Tak, ma rację. Zmiana stylu życia jest wręcz niezbędna i to natychmiast. Przecież jak on wygląda? Czy on nie zdaje sobie sprawy, że właśnie znajduje się na prostej drodze w dół ku starości? Pora go ratować i to już, teraz.
- Zenek! - wrzasnęłam przerywając mu wywód - Natychmiast zgaś to świństwo - wskazałam papierosa w jego ręku. - Rusz się, wstawaj.
- Co? - Mój mąż popadł w osłupienie.
- No Zenku, ja wiecznie nie będę taka młoda i sprawna, ale póki co nie pozwolę ci się tak się zestarzeć w tym fotelu i biorę pełną odpowiedzialność za naszą higienę zdrowia i urody.
- Jezu słodki - jęknął mój mąż - chyba jednak lepiej było odżałować te parę groszy...


Margines życia (część pierwsza)

Złapał dziewczynę za rękę i dosłownie wciągnął do środka. Śmiejąc się wykrzyknął jej wprost do ucha:
- Chciałaś zobaczyć życie Montmartre? Tutaj można się zachłysnąć jego smakiem... No i one tu są...
Młodej kobiecie błyszczały oczy. Choć niewysoka i szczupła przyciągała wzrok dużym, kształtnym biustem, smukłą kibicią, delikatną, białą cerą i ciężarem ciemnorudych, lśniących włosów. Przekroczyła próg, na sali ogromna ciżba ludzi czyniła gwar drażniący nawet jej nawykłe do hałasu uszy. Duchota i smród ludzkich ciał szedł w zawody z ogłuszającą wrzawą. Przeciskała się do przodu, sunąc za swoim towarzyszem, ocierając się o kolejne nieumyte ciało. Strząsnęła rękę śmiało sięgającą jej ramienia, drugą wciskającą się podstępnie między uda - uderzyła. Parła dalej niezrażona. Musi je zobaczyć, musi. Przestała się oglądać, czy towarzyszący mężczyzna jest wciąż przy niej. Przedzierała się w kierunku sceny z siłą, jakiej trudno by spodziewać się, patrząc na jej delikatną posturę. Wreszcie odnalazła miejsce, z którego widać było część pomieszczenia przeznaczoną na występy.
Wbiegły na scenę. Policzyła je wzrokiem - siedem. Siedem bogiń, zwane chahuteuses. Ubrane w stroje jakich wcześniej nie widziała - chociaż jeśli się zastanowić, nie były niczym nowym. Suknie w kolorach czerwonym i czarnym, z białymi koronkami przy głębokim dekolcie i krótkich rękawach, idealnie dopasowanymi w stanie, a poniżej pasa spływającymi niesforną kaskadą do połowy łydek. Nogi ustrojone w czarne pończochy przyciągały spojrzenia, a dopełnieniem stroju były koronkowe rękawiczki, sięgające powyżej łokcia i maleńkie kapelusze ustrojone w strusie pióra.
Dziewczęta ustawiły się w szeregu, a muzyka w rytmie galopu, huknęła na tyle głośno, by zagłuszyć gwar rozmów i przekrzykiwań. Te, w chwilę później umilkły, bowiem oczy wszystkich zebranych na sali zwróciły się na tancerki. Chahuteuses świadome swojej ważności, ustawiły się tyłem do publiczności i kręcąc biodrami wczuwały się w rytm. A potem jedna po drugiej odwracały się do publiki, uśmiechając się promiennie i ruszały przed siebie w tańcu, kręcąc prowokująco biodrami. Ustawiły się tworząc rządek, aby za chwilę rozdzielić się na dwie strony i rozbiec w tańcu, unosząc naprzemiennie, wysoko kolana. Przystanęły po dwóch bokach sceny, odwróciły twarzami ku sobie i wróciły na środek, znów tworząc jeden szyk. Zamaszystymi gestami uniosły spódnice podciągając rytmicznie, wysoko ku górze kolana. Swoją żywiołowością i śmiałymi ruchami przykuwały uwagę wszystkich obecnych mężczyzn i kobiet. Muzyka wibrowała i galopując, zmuszała tancerki do coraz szybszych ruchów, a słuchaczy wprawiając w nastrój uniesienia. Dziewczęta na scenie odwróciły się lekko bokiem i zaczęły wyrzucać raz jedną, raz drugą nogę ku górze. Ruch sukien przyozdobionych od spodu dziesiątkami koronek, czarne, prowokacyjne pończochy i białe majtki sprawiały, że ludzie zamarli w ekscytacji graniczącej z podnieceniem. Tancerki nie zaprzestając ani na chwilę wzbudzających sensację ruchów, unosząc to raz jedno, raz drugie kolano, to wyrzucając ku górze nogi uformowały koło, aby za moment ponownie przejść w dwa rzędy i tylko pośrodku została jedna z dziewcząt. Taniec nieustannie przybierał na szybkości, zamaszystości, a wymachy nóg były już na granicy prawdopodobieństwa. Samotna dziewczyna odwróciła się tyłem do publiki i płynnym ruchem uniosła wysoko spódnicę, wypinając w jej stronę opięty w białą bieliznę tyłek. Gest ten wywołał okrzyki aplauzu i gwizdy. Dziewczęta nie miały zamiaru kończyć zadziwiającego pokazu, znów uformowały koło podtrzymując się za ręce powyżej łokci, każda z nich uniosła, wyprostowała prawą nogę i zetknęły się stopami, ramiona i głowy odchylając do tyłu. Niezwykła figura za moment rozerwała się, tancerki cofnęły w galopie tworząc ponownie rząd, w którym ustawione były przodem do publiki. Uśmiechy wciąż igrały na ich ustach, ale na czole i policzkach widać było kropelki potu. Muzyka sięgnęła finału, a wtedy chahuteuses jedna po drugiej wysuwając się przed szereg i biorąc lekki rozbieg w podskoku opuszczała się na podłogę w efektownym szpagacie, chyląc ustrojoną strusimi piórami głowę ku podłodze.
Publiczność oszalała. Ci co siedzieli powstali, ci co stali podskakiwali, a wszyscy głośno wyrażali swoje zdanie na temat zjawiska jakie przed chwilą ujrzeli. Wrzaski, krzyki, gwizdy przekazywały uwielbienie dla bogiń tego jakże prowokacyjnego tańca.
Towarzysz rudowłosej kobiety również okazywał swój podziw poprzez głośny gwizd. Odwrócił twarz do niej i puścił oko, nie przestając wydobywać z siebie wysokich, wibrujących dźwięków.
Claudine miała ochotę wbiec na scenę i natychmiast spróbować, czy jej też wyjdzie ten oszałamiający pokaz z unoszącymi się nogami. Widziała siebie w czerwono-czarnej kreacji, słyszała szmer podziwu po występie...
- No mała, ruszże się, koniec pokazu. Chodź, postawię ci kolejkę...
Posłusznie podążyła za nim, znów przeciskając się przez tłum, jednak musiała przystanąć unieruchomiona pomiędzy grupką czterech dżentelmenów wystrojonych w eleganckie surduty i równie szykowne meloniki, a parą ściskającą się namiętnie. Usłyszała strzęp rozmów tych pierwszych.
- Tak przyjacielu, ten taniec burzy nie tylko krew, ale i wszelkie konwenanse... Ten taniec to dzieło sztuki ruchu, kwintesencja namiętności, hołd dla radości życia...- głośno i z przejęciem w głosie wyrażał swój podziw młodzian w szarym surducie - to jest właśnie kankan.
- Cholerny Oller miał nosa, wiedział dobrze, co robi budując tę tancbudę... bo ludzie to cholerne stworzenia, gdy już mają wszystko, aby żyć, pragną dostać coś jeszcze, aby życie wypełnić... nawet jeśli ma to ich kosztować... życie... - odpowiedział dziwnie niski mężczyzna z czarnym jak pył węglowy zarostem i równie czarnymi, błyszczącymi oczyma - Rozrywka, taniec, ruch, śmiech, no i alkohol... A gdy pijesz to chcesz kochać... Kobiety - to one są siłą napędową tego biznesu i wielu innych i choć nie brakuje burdeli na Montmartre, ten geniusz połączył wszystko w jedno... Wszystko to drzemie w tym cholernym tańcu... kankan. To on przyciąga tu... i mówię wam, jeszcze długo będzie kołem napędowym Moulin Rouge.
Kankan - powtarzała zasłyszaną nazwę, pieszcząc słowo coraz mocniej z każdym kolejnym razem - kankan... Pewnego dnia to dla mnie będą krzyczeć i gwizdać... gdy ja będę tańczyć kankana.

..........

- Moja droga musisz wiedzieć, że mój zakład cieszy się renomą i ugruntowanym poważeniem wśród klientów i stawiam nacisk na to, aby nie rozczarować ich i nie zburzyć wypracowanego, dobrego wizerunku. Wszystkie dziewczęta pracujące u mnie muszą dostosować się do panujących tu zasad. W zamian dbam, aby niczego nie zabrakło i zapewniam uczciwe warunki. Dostaniesz ode mnie suknię, szal i sześć franków tygodniowo, z których będę odciągać koszty twego utrzymania. Resztę możesz oszczędzać, lub jeśli czegoś potrzebujesz złożyć zamówienie u mnie, a ja ci to sprowadzę. Dwa razy w miesiącu masz "wychodne" i pozwalam, abyś na kilka godzin, ale nie więcej niż sześć, mogła opuścić nasz dom. Klientów szanujemy i bez względu na to kim są niczego nie odmawiamy, chyba, że wiadomo, iż roznoszą choroby, wtedy jednak to ja rozmawiam z nimi. Same też musicie regularnie poddawać się badaniom. Wszystko to dla waszego i klientów dobra. Za chwilę Camilla, służąca pokaże ci twoje łóżko i przyniesie strój do pracy. Umyjesz się, przyszykujesz i zejdziesz do saloniku. Tam, powiem ci co dalej.
Madame zakończyła rozmowę ze mną i zamaszystym gestem wyprosiła. Lekko oszołomiona wstałam z krzesła i poszłam posłusznie za służącą. Prowadziła mnie schodami na poddasze, przez ciemny korytarz do maleńkiego pokoiku na jego końcu. Światło wpadało tu przez niewielkie okno, oświetlając tylko część pomieszczenia. Umeblowanie stanowiły trzy łóżka, trzy krzesła stojące przy nich i niewielka komódka. Pokój był skromny, lecz czysty i schludny. Dziewczyna wskazała mi łóżko w ciemnym kącie i kazała poczekać, aż przyniesie odpowiedni strój. Reszta dnia upłynęła na przymierzaniu i dopasowywaniu go, szykowaniu się do debiutu w domu uciech.
Wieczorem znalazłam się w saloniku, w którym przyjmowano gości. Mężczyźni wkraczali do niego, by dokonać wyboru wieczoru. Samo pomieszczenie, będąc wizytówką domu odbiegało znacznie od skromnych sypialni dziewcząt. Na podłodze leżał gruby, miękki dywan w beżowym kolorze, ściany ozdobione były bogatą sztukaterią, malowanymi plafonami, lustrami i licznymi, frywolnymi rycinami o tematyce mitologicznej. Okna przysłonięte ciężkimi kotarami nie przepuszczały światła z zewnątrz, więc cały salon tonął w sztucznym oświetleniu dostarczanym dzięki niezliczonym świecom, ustawionym w złoconych lichtarzach. Wszędzie porozstawiane zostały: sofy, otomany, miękkie pufy i maleńkie stoliczki uginające się pod ciężarem kwiatów, owoców i słodyczy. W rogu, pod jednym z okien stało lśniące pianino, które, jeśli się mu dokładnie przyjrzeć przykrywała cienka warstwa kurzu.
W pokoju przebywało pięć dziewcząt, rozsiadłych w swobodnych pozach na sofach, otomanie i fotelach. Ubrane były w wykwintne, choć skąpe sukienki, jedwabne pończoszki, delikatne pantofelki. Dwie miały rozpuszczone włosy malowniczo rozłożone na ramionach, pozostałe upięły je fantazyjnie, tak aby podkreślić walory urody. Żadna z nich nie wstała, gdy weszłam, jedynie obdarzyły mnie leniwym spojrzeniem spod półprzymkniętych powiek i tkwiły dalej nieruchome w swych jakże naturalnie wymuszonych pozach.
Chwilę po mnie do salonu wkroczyła Madame. Zmieniła suknię na inną niż ta, w której ją widziałam przedpołudniem i wyglądała olśniewająco nawet na tle swoich wystrojonych dziewcząt. Skinęła głową na widok podopiecznych, na znak aprobaty, a potem zwróciła się do mnie.
- Podejdź no tu bliżej gołąbeczko. Widzę, że prawidłowo wybrałam dla ciebie kolor sukni, znakomicie podkreśla twoją mleczną cerę. Tylko ta fryzura... a fe... staroświecka i prowincjonalna. Nie, u mnie tak nie będziesz się czesać dziewczyno. Idź teraz go przygotowalni i rozpuść je na dziś wieczór, na inne, obmyślimy odpowiednie dla nich ułożenie i wracaj mi tu szybko.
Posłuchałam i wyszłam poprawić fryzurę, choć bardzo ją lubiłam - włosy gładko zaczesane do tyłu i upięte w kok nad karkiem. Popatrzyłam na swoją twarz w lustrze, wystające kości policzkowe, spiczasta broda, duże, zielonkawe oczy i zbyt grube, jak na mój gust usta. Czy będę miała powodzenie? Muszę przecież jak najszybciej uzbierać na lekcje tańca u Monsieur Levittoux, muszę tańczyć kankana, muszę...
- Gotowa? - wyrwał mnie z zadumy głos służącej.
Wróciłam do salonu, dziewcząt w nim przybyło, razem ze mną było jedenaście, a prócz nich siedzieli dwaj mężczyźni sączący z dużych kielichów szmaragdowy napój i rozglądający się ciekawie w poszukiwaniu odpowiednich towarzyszek na noc. Te patrząc przybyszom w oczy próbowały przyciągnąć ich wzrok ku sobie. Przybierały kuszące pozycje, eksponowały krągłość biustu, miękkie linie bioder. Dyskretnie rozsuwały uda, przekazując tym gestem swoją chęć i zapał do miłosnych igraszek. Prezentowały różne typy urody. Pod ścianą ozdobioną obrazem z wyjątkowo odważną sceną aktu miłosnego Ledy z łabędziem siedziała gruba, wysoka kobieta z jaskrawym makijażem i włosami ufarbowanymi na kolor marchewki. Opodal niej, na sofie w omdlewającej pozie spoczywała śniada brunetka, ukazując kształtne łydki i rzucając na klientów badawcze spojrzenia ciemnych oczu. Przy pianinie, lekko opierając się o nie, stała prawdziwa piękność. Ubrana była w mocno wydekoltowaną suknię w zielonym kolorze, uniesioną prowokacyjnie z jednej strony tak, aby ukazać obciągniętą jedwabną pończoszką nogę, na tyle wysoko, że widać też było koronkową podwiązkę. Włosy w kolorze dojrzałego, lipcowego miodu spływały falami układając się miękko na ramionach i plecach. Buzia promieniała naturalnym urokiem dzięki brzoskwiniowemu odcieniowi cery, gdzieniegdzie przystrojonej delikatnymi, złotymi piegami, jasnymi, piwnymi oczyma i ustami wykrojonymi idealnie do pocałunku. Jednak, co dziwne, dwaj klienci spoglądali w kierunku niskiej otomany i leżącej na niej pulchnej dziewczynie, o czerwonych, silnych dłoniach, przebranej w strój wieśniaczki i uczesanej w dwa warkocze.
Madame bezbłędnie wychwyciła zainteresowanie mężczyzn i podeszła do nich, rozpływając się w uśmiechu.
- Celny wybór, Ivette to prawdziwy skarb w sypialni. Potrafi przynieść chwile rozkoszy najbardziej wymagającemu kochankowi... Który to z panów był łaskaw zwrócić na nią uwagę?
Jeden z gości, wyglądający na bardziej obeznanego w przybytkach Wenery leniwie zamieszał kieliszkiem w dłoni zielonkawy napój i cedząc powoli słowa odpowiedział półgłosem.
- O nie, łaskawa pani, chcę abyśmy się dobrze zrozumieli. Rzeczywiście owa panna przykuła naszą uwagę, ale chcemy obaj spędzić z nią noc.
- Jednocześnie? - Uśmiech nie schodził z twarzy Madame mimo lekkiego zaskoczenia.
- Ależ tak, świetnie wychwyciła pani nasze intencje - zblazowany mężczyzna nie przestawał mieszać absyntu płynnym ruchem.
- Oczywiście... Szczycimy się tym, że na pierwszym miejscu stawiamy zadowolenie naszych klientów. Panowie pozwolą, że zostawię ich na moment.
- Ivette - wykrzyknęła w kierunku wieśniaczki.
Ta podniosła się i szybkim krokiem zbliżyła.
- Ivette bądź łaskawa towarzyszyć panom i zaprowadzić ich do fiołkowego saloniku...
Dziewczyna skinęła głową i nie okazując zaskoczenia pokierowała dwóch mężczyzn w kierunku wyjścia. Pozostałe kurtyzany obserwowały uważnie całą scenę i trudno było wychwycić, czy na ich obliczach kryje się ulga czy zazdrość.
Do salonu wkroczyli nowi klienci. Zaczynała się noc, pierwsza moja noc pracy nierządnicy. Madame podeszła do mnie i syknęła:
- Nie garb się. Pokaż więcej piersi w dekolcie... uśmiechaj się. I pamiętaj, zawsze chce ci się pić i to szampana. Od każdej sprzedanej butelki dostaniesz... - nie dokończyła bowiem podszedł do nas wysoki, o lekko siwiejących włosach mężczyzna, wyglądający na angielskiego dżentelmena. Odziany był w porządny, tabaczkowy surdut, dobraną kolorem kamizelkę, w oku błyszczał monokl.
- Och Madame, cóż za świeży kwiatek w twoim rozkosznym ogrodzie wyrósł. Chyba nie miałem przyjemności jeszcze go powąchać.
- Tak Milordzie... twoje spostrzegawcze oko bezbłędnie wychwyciło najlepszy i najbardziej świeży kąsek dzisiejszego wieczoru... Nikt jeszcze nie upajał się zapachem tego kwiatka. Kosztuje ciut drożej, ale dla takiego konesera jak pan, Milordzie, to doprawdy przeszkoda, o której nie warto wspominać...
Potem wyszeptała mu na ucho, tak abym jej nie usłyszała, moją cenę. Dżentelmen skrzywił usta, trudno odgadnąć czy w zaskoczeniu i niesmaku, czy radości. Po chwili jednak gestem ręki pokazał, że zgadza się na zaproponowane warunki. Madame znów rozpromieniła się w uśmiechu i powiedziała tak, abym tym razem dosłyszała jej wypowiedź.
- W ramach wyróżnienia osobiście odprowadzę pana Milordzie i naszą nową ślicznotkę do pokoju. Czy przysłać butelkę szampana? Proszę za mną...
Ach to tak... tak więc wygląda mój pierwszy mężczyzna, z którym pójdę za pieniądze.
Wychodząc skupiłam się na tym, aby nie garbić się i nie myśleć o tym co mnie czeka. Odwróciłam głowę w kierunku salonu, rzucając ostatnie tego wieczoru spojrzenie na oczekujące tam kobiety i poczułam ból. Zderzyłam się z kimś w drzwiach i bardziej z zaskoczenia, niż bólu krzyknęłam. Przede mną stał masując ramię niezwykle niski mężczyzna. Głowa, ramiona, tułów nie odbiegały od normy, ale nogi... Przez chwilę przyglądałam się im, były bowiem nieproporcjonalnie krótkie i wątłe. Mężczyzna chrząknął, przeniosłam wzrok wyżej. Miał ciemne włosy zaczesane na bok, a czarny zarost na twarzy nadawałby mu wygląd drwala, gdyby nie delikatne binokle łagodzące dzikość oblicza.
Madame zaraz zjawiła się przy nas.
- Monsier Lautrec, jakże mi przykro... proszę wybaczyć, proszę nie gniewać się... ta dziewczyna...
Ten jednak z kamienną twarzą, patrząc mi wprost w oczy rzekł spokojnie.
- Nic się nie stało. Przyzwyczaiłem się, że większość kobiet zauważa mnie dopiero pomiędzy swoimi nogami. To nic Madame - odwrócił się do niej.
- Proszę mną już nie zawracać sobie głowy, chyba, że zarządzi pani abym dostał kieliszek absyntu.
- Oczywiście, raczy pan poczekać minutkę, zaraz wrócę i ugoszczę pana jak króla.
Dziwny karzeł wydał mi się znajomy, jakbym już kiedyś go spotkała. Nie mogłam jednak przeszukać pamięci, bo Madame wypchnęła mnie na korytarz i skierowała w kierunku pokoju, w którym miałam spędzić noc z wyglądającym na Anglika mężczyzną. Teraz już szłam posłusznie nie oglądając się.


Bez ogona.......

Wróciłam do domu z mocnym, niezłomnym postanowieniem - obudzę dziś w Zenku zwierzę. Nie, nie byle jakiego tam zwierzaka, ale lwa, tygrysa, lamparta, albo przynajmniej żbika lub dobrze wyrośniętego Maine Coona. Nie będzie mój Zenek gorszy od...
- Zenek! - krzyknęłam od progu.
W odpowiedzi usłyszałam tylko przytłumiony dźwięk transmisji ze skoków narciarskich i jakby bliżej nieokreślony rytmiczny poświst.
- Zeeeenek! - nie ustępowałam w powziętym zamiarze wstrząśnięcia do głębi małżonkiem, tak aby drastycznie pobudzić jego zwierzęcy magnetyzm.
- Tak skarbie? - głos męża był mocno przyduszony.
- Zenek, wyłącz natychmiast to pudło, ogarnij się, siadaj i słuchaj - na początek ustaliłam priorytety.
Zenuś przeciągnął się, mlasnął i powolnym ruchem sięgnął po pilota.
Oj, widzę, że czeka mnie tytaniczna praca, jednak moja ambicja, determinacja i stalowa wola pozwalają mi sądzić, że i tym razem osiągnę sukces.
- Zenuś skup się proszę i popraw koszulę, bo wyszła ci z jednej strony ze spodni.
Popatrzył na mnie trochę jakby spode łba, ale posłusznie wykonał zalecenie, usiadł wyprostowany i wlepił wzrok we mnie, a dokładnie w moją koszulkę z najnowszej kolekcji z wężowym printem.
Jest nadzieja, przemknęło mi przez myśl, niechybnie drzemie w nim bestia do oswojenia, a ja jak ten odważny treser muszę tylko czujnie go obserwować i wychwytywać każdy przejaw dzikości.
- Zenuś, tak sobie dzisiaj rozmawiałyśmy z Kasią i Bogusią i wiesz? - Zawiesiłam głos, aby dodać chwili odrobinę dramatyzmu. Zenek jednak kolejny raz okazał się gruboskórny jak nosorożec i nie wyczuł go ani na trochę, siedział milcząc, wciąż wpatrzony w mojego t-shirta. Chcąc, nie chcąc musiałam kontynuować, bez prób dodania koloru ważnemu momentowi życia.
- Otóż, one jak gdyby nigdy nic chwaliły się, że ich mężowie w sypialni zamieniają się w zwierzaki. Wyobrażasz sobie? Ich mężowie? W zwierzaki?
- W leniwce? - uśmiechnął się Zenek.
- Zenek! - wrzasnęłam - ja tu poważnie o jakże istotnych sprawach naszego związku, a ty żartujesz. Zenek ja to uważam, że kogo jak kogo, ale ciebie to stać przynajmniej na lamparta, lwa albo ocelota!
- Ależ żabciu - jęknął.
- Nie wyjeżdżaj mi tu z żabcią - znów uniosłam głos - teraz gdy mam być partnerką dzikiego kota to przynajmniej nazywaj mnie waderą...
- Wadera to samica wilka - odpowiedział mój mąż.
No tak, to nawet do niego podobne, czepia się szczegółów zamiast skupić się na istocie problemu, znów bezduszny samolub z niego wyłazi. Zacisnęłam zęby i spokojnie kontynuowałam.
- Bo wiesz misiaczku, mnie to się marzy, żebyś ty był taki tygrys w sypialni, nieokiełznany, nieobliczalny, nieodgadniony. Żebyś był taki... z wierzchu twardy jak stal, a wewnątrz to... czuły kochanek z miękkim, kochającym sercem. I chciałabym, żebyś czasem traktował mnie jak zdobycz, rzucał się na mnie namiętnie, gryzł mnie, drapał, tarmosił. Byle nie za mocno i tak, żeby śladów nie było... Chciałabym, żebyś dziko warczał... ale czasem to też trochę pomruczał.
Oczy Zenka jakby trochę się powiększyły, ale jego spojrzenie wreszcie opuściło środkowe rejony t-shirtu i powędrowało w kierunku moich ust. Milczał.
Chyba tygrys to jednak za mocne uderzenie na początek, pomyślałam, może trzeba zacząć od czegoś prostszego?
- No to może chcesz być lampartem? Szybkim myśliwym, o płynnych ruchach, gibkim ciele i ogromnej gracji?
- Pomijając płynne ruchy, gibkie ciało i ogromną grację to raczej niemożliwe bo lamparty są samotnikami - sucho odpowiedział Zenek.
- Taaak - trochę mnie zbił z tropu - w takim razie lamparty zostawmy komuś innemu. Zenuś, a może lew? Lew, tak lew! Ty przecież jesteś urodzony lew. No spójrz na siebie... król, król lew... no może z tą grzywą niezupełnie się zgadza, ale poza nią to wszystko wskazuje, że spokojnie możesz nim być.
Oczy Zenka znów urosły i na twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Tak, trafiłam w dziesiątkę, ten lew to najbardziej odpowiednia bestia dla mojego misiaczka. Zadowolona z bezbłędnego wyczucia zwierzęcego instynktu męża powędrowałam do kuchni zrobić mu królewską ucztę na kolację. Co takie domowe lwy jedzą na wieczór? Zrobiłam, co prawda wcześniej zakupy, z myślą o rozdmuchaniu pierwotnych instynktów Zenusia, ale wydało mi się, że to zbyt mało...
- Żabciu - mąż przydreptał za mną.
- Tak? - spytałam wyjmując z zamrażalnika kawałek wołowiny, co to go kiedyś mamusia Zenka przyniosła, a ja zapomniałam całkiem o nim. Położyłam go obok szparagów, ananasa, pestek dyni, krewetek i słoiczka z małżami.
- Żabciu, ten lew to fajna sprawa... nie no... nieźle to sobie wykombinowałaś, ale uwierz... tak się nie da.
- Co się nie da, jak się da - nie, nic nie zmąci mojego radosnego nastroju.
- Zenuś, a przynieś z salonu ten świecznik, co na kolędę go używamy i postaw w sypialni. Zwierz zwierzem, a romantyczny nastrój nie zaszkodził nikomu.
Mąż stał w miejscu i nie ruszył się ani o milimetr. Odwróciłam się do niego. Ech, wcale na lwa nie wyglądał, raczej na zbitego psa.
- Skarbie - wystękał - mogę tym lwem dla ciebie być, co mi tam, ale proszę nie każ mi w sypialni warczeć i rzucać się na ciebie. Żabciu... a nie możemy tak jak zawsze?
- Czyli ty śpisz, a ja oglądam romantyczne komedie? - nie mogłam powstrzymać się od sarkazmu.
- Nie rybeńko... możemy wziąć ten świecznik i te... - tu obrzucił pełnym obrzydzenia spojrzeniem zakupy - te afrodyzjaki... możemy nawet puścić sobie na National Geographic film o zwyczajach dzików kotów, mogę nawet ryknąć potężnym głosem raz, albo dwa razy... ale nie każ mi, na boga, niczego tarmosić.
Popatrzyłam na niego i ...
- No dobrze - skapitulowałam - może ten lew nie był jednak strzałem w dziesiątkę? Tylko Zenuś...
- Tak Żabciu?
- Co ja powiem dziewczynom? Jakie zwierzę drzemie w tobie?
- No jak to jakie? Ciągle przecież jestem twoim misiaczkiem.
A tak... Mój misiaczek... Misiek... Nie no, fajny taki misiu... do przytulania i do... No jasne! Mam! Powiem dziewczynom, że z mojego Zenusia to prawdziwy grizzly.


Smakosz......

Poznałam go na portalu kulinarnym dla kanibali. Dał ogłoszenie: Poszukuję smakowitej do schrupania. Zapewniam dobre warunki spożycia.

Przeczytałam raz, potem drugi...

- Jestem smakowita, co nie? - zapytałam samej siebie. Odpowiedź była twierdząca. Ba, nawet usłyszałam - od samej siebie - wciąż niezły kąsek do schrupania jesteś.

Kliknęłam na profil tego, który dał ogłoszenie. Wysoki brunet z wąsikiem jak szczoteczka. Nie przepadam za zarostem, ale w końcu można czasem przymknąć oko na szczegóły. W profilu bruneta widniało: o sobie - smakosz, żarłok i pasibrzuch, co lubię - jeść, delektować się, smakować, degustować, czego nie lubię: anorektyczek i pedałów. Jakich pedałów przemknęło mi przez myśl, skąd oni tu? Wpatrzyłam się raz jeszcze w zdjęcie i podjęłam decyzję - raz kozie śmierć. Kliknęłam na odpowiedź i szybciutko wpisałam: zjedz mnie, przerżnij, przeżuj, przetraw. Jeszcze raz kliknęłam i dorzuciłam zdjęcie z wakacji, na którym grilluję marynowane z czosnkiem, imbirem i olejem sezamowym piersi indycze. Jeszcze raz kliknęłam. Poszło...

Na odpowiedź czekałam dwa dni. Dwa dni drżenia, że nie odpowie, że się rozmyśli albo co gorsza uzna mnie za anorektyczkę, bo przecież nie pedała? Oglądałam w lustrze swoje jakże apetyczne krągłości, poprawiałam ich urodę zajadając kruche ciasteczka na smalcu i czekałam. Wreszcie nadeszła odpowiedź.

Miła i jakże apetyczna pani. Jestem zaszczycony pani odpowiedzią i natychmiast ruszam pod wskazany adres, aby bliżej się z panią zapoznać przed degustacją.

Masz babo placek, słowo się dało i teraz trzeba go dotrzymać.

Przygotowania do wizyty trwały krótko, za to przebiegały dramatycznie i burzliwie. W co mam się ubrać? Przecież nie pójdę w byle czym pod nóż. Biała, ulubiona bluzka wyglądałaby stosownie i elegancko, ale szkoda jej. Plamy od krwi są tak trudne do sprania. Czy zostawić rozpuszczone włosy? A co, jeśli podczas spożywania mnie, któryś dostanie się do jego ust? Może uznać to za niesmaczne. Ogólnie, dylematy mnożyły się, a czasu ubywało. Wypiłam dla kurażu i uspokojenia skołatanych nerwów lampkę wina. Potem drugą, bo po pierwszej mnie zemdliło. Przy piątej wszystko ułożyło się jak należy, poradziłam sobie z problemami i z pełnym spokojem zerkałam w kierunku drzwi wejściowych. Pukanie do nich było donośne i charakteryzowało się stanowczością. Dobrze to wróży na przyszłość - przemknęło mi przez myśl. Brunet wszedł, ukłonił się i wręczył mi bukiet ziół.

- Pomyślałem, że tak będzie bardziej praktycznie - powiedział.

Fakt, widać ma chłop doświadczenie, a to zawsze mile widziane.

- Pan usiądzie - poprosiłam - i odetchnie. Jak podróż?

Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze i czułam, że ma na mnie coraz większy apetyt.

Nagle czknęło mi się, to ta piąta lampka wina.

- A to co było? - Zapytał brunet.

- Och, nic, nic... odrobinę się macerowałam - wyjaśniłam z uśmiechem.

- Szanowna pani ma alkohol na myśli?

- Tak, a dokładnie czerwone, półwytrawne wino.

Brunet skoczył na równe nogi jak oparzony. Poczerwieniał z gniewu i wysapał ze złością:

- Pisałem przecież, że uczulony jestem na anorektyków, pedałów i wino. Jestem zagorzałym abstynentem! Zakpiła pani ze mnie! Tak nie można, szanowna pani! Doniosę na portalu i zablokują szanownej pani profil.

Wyszedł trzaskając drzwiami równie stanowczo jak do nich pukał. Nalałam sobie szóstą lampkę wina i pomyślałam.

- To jednak jakiś dziwoląg. To że nie akceptuje anorektyczek - zrozumiałe, pedałów - pewnie też można zrozumieć, ale przecież od dawien dawna wszem i wobec wiadomo jak dobroczynny jest wpływ czerwonego wina na serce, działanie przeciwmiażdżycowe, na tak zwane wolne rodniki i co najważniejsze na trawienie. Ot, co za czasy... nigdy nie wiadomo na kogo się w tym necie trafi.